Umieć patrzeć, żeby widzieć
Czasami wszystko układa się nie tak, jak trzeba. Pomimo najszczerszych chęci. W ośmioosobowej rodzinie o zawalenie planu nie jest trudno: wystarczy jedno przeziębienie i już gdzieś robi się dziura. Spóźnienie się w jedno miejsce wywołuje reakcję łańcuchową. Wieczorem, gdy mam odhaczyć sprawy załatwione, nagle okazuje się, że 3/4 planu leży. I w dodatku moją "pokojową" truskawkę, która na parapecie przetrwała jesień i prawie całą zimę, właśnie teraz zjadły przędziorki. Jakby tego było mało, elektronika odmawia współpracy. Następny dzień zaczynam jako zombi, choć na siłę przywołuję na twarz uśmiech, chociaż z grubsza. Chce mi się wyć albo chociaż warczeć na wszystkich, podkulić ogon i schować się w budzie, przybić tabliczkę "Nie ma mnie". Brnę przez dzień oraz śnieg. I nagle, gdy stoję w korytarzu przychodni, studiując listę dyżurów lekarzy (próbowałam się dodzwonić do rejestracji - bez skutku), słyszę znajomy głos: "Dzień dobry, czy coś potrzeba?" Naturalną...