* * *

Ta notka, przygotowywana wstępnie już 11 listopada miała mieć tytuł. Bardzo ważny tytuł, niosący przesłanie - dumę, nadzieję i wiarę - którym chciałam się entuzjastycznie podzielić. Po piątkowym wieczorze 13 listopada, po nieprzespanej nocy z 13 na 14 listopada, sobocie pełnej pytań, wątpliwości i poszukiwania odpowiedzi, wszystko się zmieniło. Nawet tytuł nie chciał dźwięczeć tak samo.

Zresztą - ocenicie sami.

Zwykle 11 listopada spędzamy w domu. Flaga na balkonie, świąteczny obiad, czasami spotkanie ze znajomymi albo rodzinny wieczór (bo zmrok zapada szybko). Marsze narodowców to nie klimat dla nas. Człowiek chciałby się wyprzeć jakiegokolwiek poczucia przynależności do tej watahy, która pod polskimi flagami niszczy wszystko, co napotyka na swej drodze - chodniki, przystanki, samochody. Ale młodzież coraz starsza, trochę dziwnie tak siedzieć w domu. Tym razem miało być inaczej.

- Mamo, wybierzesz się ze mną na wystawę "Spór o odbudowę"? - zagadnęła Najstarsza - Spodoba ci się - kusiła. 

Wystawa zorganizowana przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie  oraz Muzeum Warszawy prezentowała historię odbudowy i modernizacji stolicy ze szczególnym naciskiem na przywrócenie funkcjonalności (tu poczytacie, czemu ma służyć: klik) . Trwała miesiąc, ale jakoś wcześniej się nie złożyło. W ostatniej chwili przedłużono ją do 11 listopada. Postanowiłyśmy we dwie, że wybierzemy się rodzinnie.

Listopad, jak listopad, pogoda raczej do spacerów nie zachęcająca, nie wszyscy dali się skusić. 50% familii jednak na rzeczonej wystawie w centrum stolicy się stawiło, przedzierając się komunikacją miejską trasami objazdowymi i przyglądając się błyskającym niebieskimi światłami dziesiątkom wozów policyjnych reprezentujących siły prewencyjne. Do marszu było jeszcze grubo ponad godzinę. Przy hotelu Marriott gromadziły się grupki młodzieży - głównie męskie twarze - jedne puste, inne gniewne, pod zwiniętymi jeszcze flagami. Wszyscy zmierzali w przeciwnym kierunku, więc poganiając naszych Najmłodszych cieszyłyśmy się, że oddalamy się od epicentrum dziwnej polskości.

Mam wśród rodzinnych pamiątek pamiętnik, w którym zachował się  zachwyt mojego dziadka nad Warszawą miedzywojenną. Dziadek pływał na statku rzecznym (wtedy Wisła była żeglowna, do stolicy pływało się parostatkiem). Kiedyś,  by nie tracić czasu przed powrotem jego jednostki do Płocka, wybrał się na wycieczkę po stolicy tramwajem, który miał trasę w kształcie pętli - i opisał swoje wrażenia. Tej Warszawy już nigdy nie zobaczymy - chyba że na filmach, starych zdjęciach. Zaraziłam historią tego miasta własne dzieci, tak jak kiedyś dziadek zaraził mnie. Nic dziwnego, że to młodzież tym razem wyciągnęła "wapno" na wystawę. Młodzi ludzie myślą inaczej. Oddzieleni barierą dwóch pokoleń od wojny i nienawiści, a jednego od bratniego narodu sojuszniczego, odbierają przekaz tu i teraz. To takie świeże i budujące. Z drugiej strony  - ukształtowani w zupełnie innych czasach, chłoną historię jak gąbki - zarówno tę zilustrowaną jak i pobrzmiewającą między wersami tekstów.

Niemal w każdej części ekspozycji czułam wzruszenie - to plany architektoniczne stolicy z naniesionymi kropkami w różnych kolorach - jedne oznaczały budynki ocalałe, drugie - częściowo zniszczone, trzecie - nieistniejące. To rysunki przedstawiające nowe ulice w miejscach, gdzie gruzy pochłonęły stare. To autentyczne rysunki i akwarele artystów dokumentujące ruiny po wojnie - panorama nadwiślańska, wnętrza teatru, kościołów. Wystawa pokazująca stan zastały, stan wyjściowy, poziom zero tego, co miało powstać w miejscu, które było i miało być naszą stolicą, choć przez krótki moment rozważano przeniesienie jej gdzie indziej po podsumowaniu ogromu zniszczenia.

- Co sądzisz o tym projekcie Laherta na Muranowie? - zapytała Najstarsza - Bo pomysł świetny, ale ta symbolika, że krew...

- Myślę, że podszedł do tego bardzo osobiście, bo stracił najbliższą osobę, z którą prawdopodobnie by  projektował. Ten symbol zwycięstwa życia nad śmiercią jest bardzo szczególny, choć Szanajca zginął we wrześniu 1939, a nie w gettcie.

- ???

- Lahert i Szanajca byli parą. Genialną parą architektów-modernistów, awangardzistów, których łączyło i uczucie i praca. Oni tym żyli. Gdyby nie wojna, pewnie projektowaliby wspólnie  nowoczesne budynki w Warszawie - mieszkalne i sakralne...

SAMSUNG

Nie tylko ona, ale jeszcze kilkoro młodych ludzi wczytało się z uwagą w poświęcony projektowi tekst. Taki ciekawy przekrój wiekowy i zawodowy zwiedzających - sprawiali wrażenie studentów historii, studentów architektury oraz rodziców, których przyprowadzili ze sobą. Niektórzy z młodych ludzi skrzętnie robili notatki.

Nasi Najmłodsi najpierw przylgnęli do wizualizacji obrazującej kubaturę gruzu na ulicach Warszawy (znajdziecie ją tu: klik). Potem wciągnęło ich organoleptyczne badanie metra sześciennego gruzu:

SAMSUNG

Pojawiali się i znikali, nie przepuszczając ani jednego monitora, gdzie odtwarzane były filmy dokumentalne lub kroniki, by na końcu dobić do mnie w sali, w której rozpościerała się ogromna makieta centrum Warszawy zaprojektowanego przez studentów szwajcarskiej Szkoły Architektury, Dizajnu i Inżynierii Cywilnej ZHAW w Winterthur - wizja tego, jak otoczenie PKiN mogłoby wyglądać w przyszłości, która zdezorienowała ich na kilka dłuższych chwil ("To gdzie my teraz jesteśmy?" - zapytali rozpoznając mijaną przed godziną bryłę Dworca Centralnego).

SAMSUNG

Wychodziliśmy, gdy marsz się już kończył, daleko gdzieś, za Wisłą. To był naprawdę ważny dzień, ten 11 listopada   :-)

 

I nagle, nim zdążyłam opublikować tekst w piątkowy wieczór, do pokoju wszedł Najstarszy. 

- Mamo, mogę przełączyć na wiadomości?- zapytał grobowym głosem. 

Paryż, okolice stadionu. Kafejki. Sala koncertowa. Wycie syren i krzyk ludzi. Zdenerwowani relacjonujący. Wszystko inne przestało się liczyć.

Protesty młodzieży, oglądającej właśnie "Głodowe igrzyska" zostały wygaszone. W ruch poszły laptopy. Internet nie wyrabiał. Skąd ten atak tam? Nieprzerwane nocą poszukiwania odpowiedzi. Dyskusje ze znajomymi. Al-Dżazira. I nagle wszystko układa się w układankę nie do wiary, z głównymi bohaterami w postaci m.in. Iraku, Syrii , USA oraz Francji. Gdzie figurujące pod nazwą "stabilizacji Iraku" działania w postaci  rozwiązania przez Stany Zjednoczone irackiej partii Bass i zdelegalizowania rządu doprowadziły do destablilizacji wzajemnie znoszących się sił wewnątrzmuzułmańskich. Gdzie powstała w odwecie organizacja terrorystyczna o nazwie Państwo Islamskie (ISIS), która przyznała się w ostatnich dniach nie tylko do ataku terrorystycznego na rosyjski samolot lecący z Szarm el-Szejk do Petersburga przewożący turystów 31 października, ale i do zamachów terrorystycznych na zwykłych mieszkańców Bejrutu tylko jeden dzień przed tym w stolicy Francji. Obraz mężczyzny, który rzucił się w Bejrucie na terrorystę by ograniczyć liczbę ofiar wśród ludzi, poświęcając życie swoje i córki. Dziesiątki znajomych zmieniających zdjęcia profilowe na FB na trójkolorowe, w akcie zjednoczenia z europejską stolicą kultury. I górujące nad tym wszystkim przemówienie Hollanda, który pod taką samą trójkolorową flagą  wyraźnie zaznacza, że paryskie wydarzenia nie zmienią polityki militarnej Francji i szyderczo jakoś brzmiące w tle zdanie, że "Francja się nie boi".

To nieprawda, że Francja się nie boi. To nieprawda, że Europa się nie boi. Wszyscy robimy w gacie widząc jak pod symbolicznymi barwami czy hasłami utożsamianymi z przynależnością narodową ktoś wymusza na nas zachowania, z którymi się nie identyfikujemy. Tak jak większość warszawiaków  unika jak ognia tzw. "Marszu wolności" 11 listopada, tak jak muzułmanie w Bejrucie drżą w obawie o jutro swoje i swoich dni, tak i Francuzi pijąc tradycyjną lampkę wina lub kibicując uczestnikom meczu Francja-Niemcy nie pragną przemocy. Ale będąc obywatelami swoich krajów wybieramy ludzi, którzy za nas wybierają. I nie pytają nas o zgodę. W ich ręce składamy swój los i bezpieczestwo. Oni podejmują decyzje w naszym imieniu. 

Celowo przemilczam sprawy polityczne na blogu, choć zagryzam wargi do krwi, choć palce świerzbią i na klawiaturę chce się wyrwać niejedno. Ale choć ten wpis jest już post factum, bo w Polsce  już dawno po wyborach (ale we Francji - nie), miejcie w rozumie zawsze, na kogo głosujecie i kto w przyszłości podejmie za was decyzje. Od wybranych w wyborach będzie zależało czy i w jaki konflikt się jako kraj zaangażujemy. Od ich wiedzy merytorycznej, doświadczenia a przede wszystkim znajomości światowej sytuacji gospodarczej i politycznej zależy nasze bezpieczeństwo. Mała powtórka z historii: 2003 rok, udział polskiego kontyngentu w Iraku. Urzędujący ówcześnie prezydent nie zorganizował referendum, by obywatele mogli zdecydować czy chcą angażować się w "stabilizowanie Iraku". Nie wygłosił przemówienia, dlaczego wysyła Polaków, by ingerowali w sprawy kraju, o którym nie wiedzą nic. Dodajmy, że decyzję podjęto z pominięciem parlamentu! 10 lat później inny nasz prezydent tłumaczy się mętnie, że owszem, wtedy popierał tę decyzję, ale Polska działała na zasadzie solidarności przeciwko terroryzmowi. Ówczesny premier też temu przyklasnął, zwracając uwagę, że w obliczu współczesnej wiedzy na ten temat, decyzja władz z pewnością byłaby inna. Ale, dla odmiany, ustępująca aktualnie pani premier wypowiedziała wczoraj zdanie, które mnie dobiło. Nie będę cytować. Poszukajcie sobie w internetach. Natraficie na prawdziwe bogactwo wiedzy o faktach, które wami wstrząsną. Pomijając to, że odkryjecie, że imigranci z Syrii, Iraku i Afganistanu nie uciekają, bo im się nie chce walczyć w obronie swojej ojczyzny, tylko ich ojczyzn praktycznie już nie ma. Musieliby opowiedzieć się po jednej ze stron. Zaangażować się w bratobójczą walkę. Tak jak i w czasie II wojny światowej Polska była rozdarta. Byli tam i ci, dla których Polska była tylko jedna, jak i ci, którzy pytali "Za jaką Polskę ty walczysz? Byli uchodźcami wojennymi i politycznymi, z innych krajów obserwowali to, co dzieje się z ich ojczyzną - myślicie, że bez bólu?

Kiedy byłam dzieckiem, a potem nastolatką, posiadałam wśród swoich "skarbów" dwie relikwie. Pierwsza to reprodukcja "Mony Lisy" Leonarda - drukowana na tekturce, w rozmiarach wiszącego w Luwrze oryginału, wisiała na honorowym miejscu w moim pokoju. Druga to kolorowe zdjęcie wieży Eiffla zrobione przez ciocię i wujka jeszcze zanim się urodziłam. Obie symbolizowały moje największe marzenie: podróż do Paryża. Marzenie zrealizowałam jako dwudziestolatka, uciuławszy sobie na wycieczkę do Francji z dochodów z pierwszego roku pracy. Pokochałam Paryż. Co jakiś czas marzę, by znów go odwiedzić. I dlatego teraz, w takim bardzo osobistym akcie jednoczę się z jego mieszkańcami, a nie z polityką rządu Francji. Wybaczcie, że pod barwami, które, w zależności od miejsca i czasu kojarzą się zarówno z krwawą rewolucją Francuską, jak i (tak jak dla mnie)  stolicą i miłości, i kultury europejskiej, i pionierów lotnictwa, ale niestety, również z nalotami na Syrię. Z takim samym bólem jednoczyłam się ze wszystkimi bliskimi ofiar ataków i aktów terrorystycznych w Bejrucie. W Bagdadzie. W Biesłanie. W Garissie. W Nowym Jorku. W Londynie. W Madrycie. Na norweskiej wyspie Utoya. 

Chciałam nadać temu wpisowi tytuł "Pokolenie zmian".   Ale po 13 listopada, nic już nie brzmi tak, jak miało brzmieć. Dalej będę uczyć młode pokolenie, że nie na nienawiść powinniśmy stawiać. Nie na agresywną konfrontację. Nic więcej nie potrafię.

Komentarze

  1. sam 11 listopada minął wam faktycznie miło i prawda to co się stało w Paryżu przeraża... byłam za tym by pomagać uchodźcą szczególnie rodziną z dziećmi... bo co te dzieci winne urodziły się w takim kraju a nie innym... może by ich się udało "zresocjalizować" o ile można mówić że takie dzieci choć małe tak strasznie skrzywdzone...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jeszcze jeden żonkil, czyli ... gdybym znała Kadisz

W rankingu

Inny świat