Jeszcze jeden żonkil, czyli ... gdybym znała Kadisz
To miał być prawie zwykły piątek, jeżeli "zwykły" może oznaczać dzień w tygodniu pracy, kiedy mąż wyjechany na obczyznę, a w ciągu doby udało mi się nawet przespać z 5 godzin, ustalić plan dnia i posiłków oraz kto kogo odbiera ze szkoły, a także skonsultować wyniki w nauce najmłodszych z wychowawczyniami. Ale mimo wszystko miał być zwykły, czyli zaplanowany i zrealizowany od A do Z, choć wiadomo, że to utopijne założenia. Przede wszystkim w plan wplotły się nowe wątki, jak choćby zakupy na Allegro, przez które znalazłam się na Muranowie, gdzie prawie zawsze tracę orientację.
I właściwie od tego, co skłoniło mnie do zakupu tych kilku tomów, które leżą przede mną, powinnam była zacząć. A nawet jeszcze wcześniej, ponieważ na Karmelickiej, róg Anielewicza (dawnej Gęsiej) pojawiłam się po to, by odebrać zakupione wcześniej książki. Jedną z nich nabyłam w przypływie emocji po długiej rozmowie z A. poznaną w fejsbukowej grupie "Polska, Polonia, cały świat", gdy okazało się, że jedyną pozytywną myślą o Niemcach i Niemczech łączę z filmem, który oglądałam w ogólniaku.
Niestety jest tak, że w dzieciństwie oraz wczesnej młodości wychowano mnie na klasyczną "Wandę, co Niemca nie chciała" - nawet znać. Krzywdy obu babć i co najmniej jednego dziadka spowodowały, że nic z Dojczlandii nie przechodziło mi przez gardło w żadną stronę - ani czekolada ani język niemiecki ( w Lidlu do dziś kupuję tylko to, co polskie). Ale w rozmowie z A. byłyśmy jednomyślne - za okrucieństwo kilku czy kilkuset winowajców nie można obarczać całego narodu.
Przyszedł mi wówczas na myśl niespodziewanie kanonier Vierbein, bohater filmu pt. "08/15" zrealizowanego w 1954 r na podstawie książki Kirsta pod tym samym tytułem. Vierbein był pianistą - artystą, człowiekiem wrażliwym, w którym wojna oraz zabijanie ludzi budziły naturalny, organiczny sprzeciw. Historii kanoniera nie obejrzałam do końca, ponieważ oglądałam ją w ramach szkolnego dyskusyjnego klubu filmowego, który odbywał się we wtorkowe czy środowe wieczory. Obraz składał się z trzech części (każda trwała ok. 1,5 godziny), i okazał się nieoczekiwanym nocnym maratonem filmowym, a ja będąc wtedy jeszcze grzeczną dziewczynką, odpowiedzialnie zameldowałam się w domu tuż po 23-iej.
Żałowałam tego aż do poprzedniego weekendu, kiedy udało mi się obejrzeć frament filmu ponownie, po 28 latach. Oczywiście po niemiecku i bez napisów. I natychmiast znalazłam na Allegro polską wersję trylogii Kirsta. Miałam odebrać książki w środę, ale nie zdążyłam. Dlatego w piątek, przytupując na zimnie, czekałam na właściciela antykwariatu, zastawszy na drzwiach karteczkę "Zaraz wracam. Wyszedłem do magazynu". Dlatego, wspominając moją dziwną przygodę w okolicy ul. Dzikiej (tutaj można o niej przeczytać), zerknęłam zapobiegawczo na sylwetkę wieżowca Intraco (żeby się nie zgubić). Potem przytomniej popatrzyłam na monumentalny nowoczesny budynek po drugiej stronie ulicy, otoczony zielenią i spokojem, a następnie ujrzawszy alpinistów wieszających na nim jakąś tablicę, uświadomiłam sobie, że stoję przed Muzeum Historii Żydów Polskich (i w tym momencie, co muszę zaznaczyć, odezwał się we mnie syndrom matki edukującej: "Muszę tu zabrać dzieci, przynajmniej te starsze "). Jednocześnie uzmysłowiłam sobie, że to, o czym pisała Maria Zarębińska w "Dzieciach Warszawy", działo się dokładnie w tym miejscu, a ja jestem tu niemal dokładnie 72 lata później, za sprawą splotu nieoczekiwanych wydarzeń.
To kwietniowe wczesne przedpołudnie wśród skrzeczących srok i biegających po pniach drzew kowalików wlepiających we mnie zadziwione ślepka, gdy szłam skwerem rozglądając się po okolicy, też pozostanie w mojej pamięci. Myślałam o tym, że kilkaset metrów, kilka przecznic dalej był mur, za którym życie wyglądało inaczej. Warszawa była okupowana, ale to nie to samo, co getto - klatka dla bezbronnych, miotających się istot, o których losie zdecydowali ówcześni "panowie świata". Za murem, życie toczyło się innym trybem. Tam ludzie mogli mieć nadzieję. Wewnątrz getta istniały tylko poniżenie, dehumanizacja, głód, nędza, choroby i rozpacz. Szłam z sześcioma tomami Kirsta pod pachą, z wielką kulą w gardle i myślałam o tym, że gdybym znała Kadisz, śpiewałabym go teraz, bo w tej chwili i w tym miejscu najdobitniej czuję, o czym jest - choć na pewno kiepski ze mnie byłby kantor.
I właściwie od tego, co skłoniło mnie do zakupu tych kilku tomów, które leżą przede mną, powinnam była zacząć. A nawet jeszcze wcześniej, ponieważ na Karmelickiej, róg Anielewicza (dawnej Gęsiej) pojawiłam się po to, by odebrać zakupione wcześniej książki. Jedną z nich nabyłam w przypływie emocji po długiej rozmowie z A. poznaną w fejsbukowej grupie "Polska, Polonia, cały świat", gdy okazało się, że jedyną pozytywną myślą o Niemcach i Niemczech łączę z filmem, który oglądałam w ogólniaku.
Niestety jest tak, że w dzieciństwie oraz wczesnej młodości wychowano mnie na klasyczną "Wandę, co Niemca nie chciała" - nawet znać. Krzywdy obu babć i co najmniej jednego dziadka spowodowały, że nic z Dojczlandii nie przechodziło mi przez gardło w żadną stronę - ani czekolada ani język niemiecki ( w Lidlu do dziś kupuję tylko to, co polskie). Ale w rozmowie z A. byłyśmy jednomyślne - za okrucieństwo kilku czy kilkuset winowajców nie można obarczać całego narodu.
Przyszedł mi wówczas na myśl niespodziewanie kanonier Vierbein, bohater filmu pt. "08/15" zrealizowanego w 1954 r na podstawie książki Kirsta pod tym samym tytułem. Vierbein był pianistą - artystą, człowiekiem wrażliwym, w którym wojna oraz zabijanie ludzi budziły naturalny, organiczny sprzeciw. Historii kanoniera nie obejrzałam do końca, ponieważ oglądałam ją w ramach szkolnego dyskusyjnego klubu filmowego, który odbywał się we wtorkowe czy środowe wieczory. Obraz składał się z trzech części (każda trwała ok. 1,5 godziny), i okazał się nieoczekiwanym nocnym maratonem filmowym, a ja będąc wtedy jeszcze grzeczną dziewczynką, odpowiedzialnie zameldowałam się w domu tuż po 23-iej.
Żałowałam tego aż do poprzedniego weekendu, kiedy udało mi się obejrzeć frament filmu ponownie, po 28 latach. Oczywiście po niemiecku i bez napisów. I natychmiast znalazłam na Allegro polską wersję trylogii Kirsta. Miałam odebrać książki w środę, ale nie zdążyłam. Dlatego w piątek, przytupując na zimnie, czekałam na właściciela antykwariatu, zastawszy na drzwiach karteczkę "Zaraz wracam. Wyszedłem do magazynu". Dlatego, wspominając moją dziwną przygodę w okolicy ul. Dzikiej (tutaj można o niej przeczytać), zerknęłam zapobiegawczo na sylwetkę wieżowca Intraco (żeby się nie zgubić). Potem przytomniej popatrzyłam na monumentalny nowoczesny budynek po drugiej stronie ulicy, otoczony zielenią i spokojem, a następnie ujrzawszy alpinistów wieszających na nim jakąś tablicę, uświadomiłam sobie, że stoję przed Muzeum Historii Żydów Polskich (i w tym momencie, co muszę zaznaczyć, odezwał się we mnie syndrom matki edukującej: "Muszę tu zabrać dzieci, przynajmniej te starsze "). Jednocześnie uzmysłowiłam sobie, że to, o czym pisała Maria Zarębińska w "Dzieciach Warszawy", działo się dokładnie w tym miejscu, a ja jestem tu niemal dokładnie 72 lata później, za sprawą splotu nieoczekiwanych wydarzeń.
To kwietniowe wczesne przedpołudnie wśród skrzeczących srok i biegających po pniach drzew kowalików wlepiających we mnie zadziwione ślepka, gdy szłam skwerem rozglądając się po okolicy, też pozostanie w mojej pamięci. Myślałam o tym, że kilkaset metrów, kilka przecznic dalej był mur, za którym życie wyglądało inaczej. Warszawa była okupowana, ale to nie to samo, co getto - klatka dla bezbronnych, miotających się istot, o których losie zdecydowali ówcześni "panowie świata". Za murem, życie toczyło się innym trybem. Tam ludzie mogli mieć nadzieję. Wewnątrz getta istniały tylko poniżenie, dehumanizacja, głód, nędza, choroby i rozpacz. Szłam z sześcioma tomami Kirsta pod pachą, z wielką kulą w gardle i myślałam o tym, że gdybym znała Kadisz, śpiewałabym go teraz, bo w tej chwili i w tym miejscu najdobitniej czuję, o czym jest - choć na pewno kiepski ze mnie byłby kantor.
Nie ma słów, które byłyby w stanie wyrazić ból i jednocześnie pogodzenie się z losem; wiarę w to, że ogrom nieszczęścia ma sens, że jest gdzieś jakaś Opatrzność, jakaś istota boska, która na to niewybrażalne cierpienie wyraża zgodę w imię wyższych celów; nadzieję, że płacz i niewinne życie nie pójdą na marne...
Czy w modlitwie za zmarłych w jakiejkolwiek wierze czy wyznaniu, a nawet bez niego - w każdym momencie życia, kiedy dociera do nas, że nie mamy żadnego wpływu na rzeczy ostateczne, kiedy przeraża nas siła okrucieństwa jednych ludzi starających się zetrzeć na proch działania innych: ich życie, domy, rodziny ... stajemy w milczeniu z rozwartymi do granic oczami niczym żonkile - kruche, krótkotrwałe, a jednak krzyczące bezgłośnie swój sprzeciw.
Komentarze
Prześlij komentarz