KILKA KAWAŁKÓW DUSZY
W pewnych wcieleniach dzielimy się. Tak samo jak kryształy, gwiazdy, komórki czy rośliny, dzielą się nasze dusze. Dusza zamienia się w dwie, każda z nich w następne dwie, i tak, na przestrzeni kilku pokoleń zostaliśmy rozrzuceni po wielu zakątkach Ziemi. […]
Jeśli jest im dobrze, i my jesteśmy szczęśliwi. Jeśli jest im źle, przejmujemy, czasem nieświadomie, część ich bólu.
P. Coelho, „Brida”
Na pewno zdarzyło się każdemu doświadczyć deja vu. Czasami jest to miejsce, które wydaje się znajome, czasami sytuacja, którą odbieramy jak przeżytą już kiedyś, czasami są to słowa, które brzmią znajomo. Niekiedy w zupełnie nieznanym i pozornie zwykłym miejscu zaczynamy doświadczać silnych emocji – najczęściej niewytłumaczalnego strachu, rzadziej wszechogarniającej euforii – którym poddajemy się, bez uzasadnionej przyczyny. Może tak jak nasze ciała pozostawiają na długi czas ślad wyczuwany przez psy, ludzkie emocje wywierają silny wpływ na miejsce i zapisują w nim jakiś przekaz, który jest wyraźny nawet po wielu latach.
Urodziłam się i wychowałam w mieście oddalonym o sto kilkanaście kilometrów od stolicy, ale bywałam w niej często, przyjeżdżając z rodzicami na zakupy, do lekarzy specjalistów czy powitać lub pożegnać na lotnisku rodzinę z zagranicy. Na moich oczach odbudowywał się Zamek Królewski, przekształcały się ronda, ulice. Ale mimo wszystko, przez co najmniej 10 pierwszych lat życia nie czułam się z Warszawą związana emocjonalnie.
Byłam dzieckiem uwielbiającym książki. Czytanie wypełniało sporą część mojego życia: na dzień dobry i na dobranoc, podczas podróży, w poczekalni przychodni lekarskich, na imprezach u znajomych rodziców, na nudnych lekcjach i podczas szkolnych przerw. Pewnego wiosennego dnia na początku lat osiemdziesiątych, pani bibliotekarka, zdruzgotana faktem, że przeczytałam już w domu prawie wszystkie obowiązkowe lektury szkolne dla klasy czwartej, wręczyła mi „Dzieci Warszawy”. Do czytania, jak zwykle, usiadłam „pod klasą”. Była długa przerwa. Następną lekcją miał być język polski z surową nauczycielką, a ja zamiast powtarzać zasady gramatyki, nagle zniknęłam ze szkolnego holu, pełnego rozbieganej i rozkrzyczanej młodzieży. Otoczył mnie inny świat, inni ludzie, inne zapachy, dźwięki, emocje nigdy wcześniej nie poznane. Pamiętam to uczucie do dziś. Dopiero, gdy jeden z bohaterów książki patrzył z daleka na łunę nad płonącym gettem, uświadomiłam sobie, że płaczę, siedząc samotnie na opustoszałym od dawna szkolnym korytarzu. Wszyscy już byli w klasie, lekcja trwała już od dobrych kilku czy kilkunastu minut! Szybko otarłam łzy i weszłam do klasy, na zimne spojrzenie nauczycielki odpowiadając: „Dzień dobry, przepraszam, zaczytałam się.” Pamiętam, jak stremowana szłam na swoje miejsce, odprowadzana wzrokiem trzydziestu kilku par oczu. Podobno zarówno moi koledzy i koleżanki, jak i nauczycielka wołali mnie na lekcję, ale ja nie reagowałam. Nigdy wcześniej ani nigdy później żadna książka nie porwała mnie do tego stopnia, bym całkowicie straciła kontakt z rzeczywistością. Przestraszona siłą tej lektury, po przeczytaniu i zwróceniu jej następnego dnia do biblioteki, nigdy nie odważyłam się sięgnąć po nią ponownie.
Niecałą dekadę później zamieszkałam w stolicy. Moja szkoła mieściła się na Woli, a lokum – na Powiślu. Wychowana w niedużym mieście, z przyzwyczajenia niewielkie odległości pokonywałam pieszo, wydeptując własne szlaki i odkrywając własne skróty, by nie tracić cennych złotówek na bilety komunikacji miejskiej. W torbie czy plecaku nosiłam zawsze plan miasta, by nie zgubić się nawet w najbardziej opustoszałych uliczkach. Pewnego razu, gdy szukając jakiegoś sklepu na Muranowie próbowałam skrócić sobie trasę, pomyliłam drogę i znalazłam się w zupełnie obcym miejscu. Był śliczny, słoneczny dzień, piękna okolica, wszędzie mnóstwo zieleni i spacerujące z wózkami mamusie, a mnie ogarnęło uczucie grozy. Poczułam bolesny skurcz serca i ściśnięcie gardła, jak w chwilach największego strachu. Bez żadnego uzasadnionego powodu do oczu napłynęły m łzy, czułam fizyczne cierpienie istnienia lub istnień ludzkich, gdzieś wewnątrz siebie słyszałam rozpaczliwy krzyk. Byłam bliska omdlenia, ale choć przede mną otwierał się przytulny skwerek z ławeczką, coś trzymało mnie w miejscu, jakby oddzielała mnie od niego fizyczna granica. „Tu musiało wydarzyć się coś strasznego” – przemknęło mi przez myśl. Wyobraziłam sobie natychmiast bandytów, gwałcicieli, ale obrazy te nijak nie pasowały do otoczenia. Wtem mój wzrok padł na charakterystyczny fragment chodnika przede mną, spotykany w wielu miejscach w Warszawie, a oznaczający przebiegający tu kiedyś mur getta. Już wiedziałam, skąd ten ucisk w sercu i brak tchu. Odwróciłam się, by przechodnie nie widzieli, że płaczę, całkowicie mimo woli.
Mieszkałam przez prawie dwa lata w okolicy dzisiejszego budynku Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Jak każdy młody człowiek, sporo czasu spędzałam ze znajomymi na Starówce, ale myliłby się każdy, ktokolwiek by sądził, że to tętniące życiem i głosami miejsca przyciągały moją uwagę. Staromiejskie uliczki zachęcały do samotnych spacerów. Poznawałam Stare i Nowe Miasto oraz okolice, wałęsając się ze szkicownikiem w niedzielne poranki i przedpołudnia, gdy ludzi na ulicach było niewiele. Przyglądałam się różnym zakątkom i rysując to i owo, marzyłam sobie, by zamieszkać w tej czy w innej kamienicy. Było kilka takich miejsc na Freta, Mariensztacie, Bednarskiej czy Dobrej.
Zaledwie kilka lat temu, przetrząsając rodzinne pamiątki, natknęłam się na list z Warszawy, w którym brat mojej babci podawał swój zwrotny adres. Gapiłam się w staranne pismo mojego ciotecznego dziadka nie wierząc własnym oczom: w 1944 roku mieszkał z rodziną przy jednej z moich ukochanych staromiejskich uliczek. A ja przez ponad 20 lat przechodziłam obok jego dawnego miejsca zamieszkania, nie mając o tym pojęcia. Przeprowadziwszy na własną rękę drobne śledztwo odkryłam, że dziadek ów pracował w Instytucie Zoologii, w okolicy, w której mieścił się internat, w którym spędziłam 2 pierwsze lata mojego warszawskiego życia. Czyżby moje ulubione ścieżki pokrywały się ze ścieżkami dziadka Michała? Nigdy się tego nie dowiem, ponieważ jego list z lipca 1944 r. to ostatni znak życia. Dziadek Strankowski, autor paru odnalezionych przez mojego tatę wrażliwych młodzieńczych rysunków, zginął w Powstaniu Warszawskim, a dom, w którym mieszkał, spłonął.
Jest jeszcze parę innych miejsc w stolicy, które w tajemniczy sposób wywierały i wywierają na mnie wpływ. Może kiedyś odkryję ich związek ze mną lub z historią moich bliskich, a może na zawsze pozostanie w nich tylko zapis emocji, którego zinterpretować nie potrafię.
Jeśli jest im dobrze, i my jesteśmy szczęśliwi. Jeśli jest im źle, przejmujemy, czasem nieświadomie, część ich bólu.
P. Coelho, „Brida”
Na pewno zdarzyło się każdemu doświadczyć deja vu. Czasami jest to miejsce, które wydaje się znajome, czasami sytuacja, którą odbieramy jak przeżytą już kiedyś, czasami są to słowa, które brzmią znajomo. Niekiedy w zupełnie nieznanym i pozornie zwykłym miejscu zaczynamy doświadczać silnych emocji – najczęściej niewytłumaczalnego strachu, rzadziej wszechogarniającej euforii – którym poddajemy się, bez uzasadnionej przyczyny. Może tak jak nasze ciała pozostawiają na długi czas ślad wyczuwany przez psy, ludzkie emocje wywierają silny wpływ na miejsce i zapisują w nim jakiś przekaz, który jest wyraźny nawet po wielu latach.
Urodziłam się i wychowałam w mieście oddalonym o sto kilkanaście kilometrów od stolicy, ale bywałam w niej często, przyjeżdżając z rodzicami na zakupy, do lekarzy specjalistów czy powitać lub pożegnać na lotnisku rodzinę z zagranicy. Na moich oczach odbudowywał się Zamek Królewski, przekształcały się ronda, ulice. Ale mimo wszystko, przez co najmniej 10 pierwszych lat życia nie czułam się z Warszawą związana emocjonalnie.
Byłam dzieckiem uwielbiającym książki. Czytanie wypełniało sporą część mojego życia: na dzień dobry i na dobranoc, podczas podróży, w poczekalni przychodni lekarskich, na imprezach u znajomych rodziców, na nudnych lekcjach i podczas szkolnych przerw. Pewnego wiosennego dnia na początku lat osiemdziesiątych, pani bibliotekarka, zdruzgotana faktem, że przeczytałam już w domu prawie wszystkie obowiązkowe lektury szkolne dla klasy czwartej, wręczyła mi „Dzieci Warszawy”. Do czytania, jak zwykle, usiadłam „pod klasą”. Była długa przerwa. Następną lekcją miał być język polski z surową nauczycielką, a ja zamiast powtarzać zasady gramatyki, nagle zniknęłam ze szkolnego holu, pełnego rozbieganej i rozkrzyczanej młodzieży. Otoczył mnie inny świat, inni ludzie, inne zapachy, dźwięki, emocje nigdy wcześniej nie poznane. Pamiętam to uczucie do dziś. Dopiero, gdy jeden z bohaterów książki patrzył z daleka na łunę nad płonącym gettem, uświadomiłam sobie, że płaczę, siedząc samotnie na opustoszałym od dawna szkolnym korytarzu. Wszyscy już byli w klasie, lekcja trwała już od dobrych kilku czy kilkunastu minut! Szybko otarłam łzy i weszłam do klasy, na zimne spojrzenie nauczycielki odpowiadając: „Dzień dobry, przepraszam, zaczytałam się.” Pamiętam, jak stremowana szłam na swoje miejsce, odprowadzana wzrokiem trzydziestu kilku par oczu. Podobno zarówno moi koledzy i koleżanki, jak i nauczycielka wołali mnie na lekcję, ale ja nie reagowałam. Nigdy wcześniej ani nigdy później żadna książka nie porwała mnie do tego stopnia, bym całkowicie straciła kontakt z rzeczywistością. Przestraszona siłą tej lektury, po przeczytaniu i zwróceniu jej następnego dnia do biblioteki, nigdy nie odważyłam się sięgnąć po nią ponownie.
Niecałą dekadę później zamieszkałam w stolicy. Moja szkoła mieściła się na Woli, a lokum – na Powiślu. Wychowana w niedużym mieście, z przyzwyczajenia niewielkie odległości pokonywałam pieszo, wydeptując własne szlaki i odkrywając własne skróty, by nie tracić cennych złotówek na bilety komunikacji miejskiej. W torbie czy plecaku nosiłam zawsze plan miasta, by nie zgubić się nawet w najbardziej opustoszałych uliczkach. Pewnego razu, gdy szukając jakiegoś sklepu na Muranowie próbowałam skrócić sobie trasę, pomyliłam drogę i znalazłam się w zupełnie obcym miejscu. Był śliczny, słoneczny dzień, piękna okolica, wszędzie mnóstwo zieleni i spacerujące z wózkami mamusie, a mnie ogarnęło uczucie grozy. Poczułam bolesny skurcz serca i ściśnięcie gardła, jak w chwilach największego strachu. Bez żadnego uzasadnionego powodu do oczu napłynęły m łzy, czułam fizyczne cierpienie istnienia lub istnień ludzkich, gdzieś wewnątrz siebie słyszałam rozpaczliwy krzyk. Byłam bliska omdlenia, ale choć przede mną otwierał się przytulny skwerek z ławeczką, coś trzymało mnie w miejscu, jakby oddzielała mnie od niego fizyczna granica. „Tu musiało wydarzyć się coś strasznego” – przemknęło mi przez myśl. Wyobraziłam sobie natychmiast bandytów, gwałcicieli, ale obrazy te nijak nie pasowały do otoczenia. Wtem mój wzrok padł na charakterystyczny fragment chodnika przede mną, spotykany w wielu miejscach w Warszawie, a oznaczający przebiegający tu kiedyś mur getta. Już wiedziałam, skąd ten ucisk w sercu i brak tchu. Odwróciłam się, by przechodnie nie widzieli, że płaczę, całkowicie mimo woli.
Mieszkałam przez prawie dwa lata w okolicy dzisiejszego budynku Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Jak każdy młody człowiek, sporo czasu spędzałam ze znajomymi na Starówce, ale myliłby się każdy, ktokolwiek by sądził, że to tętniące życiem i głosami miejsca przyciągały moją uwagę. Staromiejskie uliczki zachęcały do samotnych spacerów. Poznawałam Stare i Nowe Miasto oraz okolice, wałęsając się ze szkicownikiem w niedzielne poranki i przedpołudnia, gdy ludzi na ulicach było niewiele. Przyglądałam się różnym zakątkom i rysując to i owo, marzyłam sobie, by zamieszkać w tej czy w innej kamienicy. Było kilka takich miejsc na Freta, Mariensztacie, Bednarskiej czy Dobrej.
Zaledwie kilka lat temu, przetrząsając rodzinne pamiątki, natknęłam się na list z Warszawy, w którym brat mojej babci podawał swój zwrotny adres. Gapiłam się w staranne pismo mojego ciotecznego dziadka nie wierząc własnym oczom: w 1944 roku mieszkał z rodziną przy jednej z moich ukochanych staromiejskich uliczek. A ja przez ponad 20 lat przechodziłam obok jego dawnego miejsca zamieszkania, nie mając o tym pojęcia. Przeprowadziwszy na własną rękę drobne śledztwo odkryłam, że dziadek ów pracował w Instytucie Zoologii, w okolicy, w której mieścił się internat, w którym spędziłam 2 pierwsze lata mojego warszawskiego życia. Czyżby moje ulubione ścieżki pokrywały się ze ścieżkami dziadka Michała? Nigdy się tego nie dowiem, ponieważ jego list z lipca 1944 r. to ostatni znak życia. Dziadek Strankowski, autor paru odnalezionych przez mojego tatę wrażliwych młodzieńczych rysunków, zginął w Powstaniu Warszawskim, a dom, w którym mieszkał, spłonął.
Jest jeszcze parę innych miejsc w stolicy, które w tajemniczy sposób wywierały i wywierają na mnie wpływ. Może kiedyś odkryję ich związek ze mną lub z historią moich bliskich, a może na zawsze pozostanie w nich tylko zapis emocji, którego zinterpretować nie potrafię.
Komentarze
Prześlij komentarz