Bociany
W mieszkaniu w dalszym ciągu stan jak w trakcie mobilizacji, choć stosy książek powoli znikają, a i kartony systematycznie daje się upychać tu i tam, czyli na miejsce przeznaczenia. Tymczasem jesień.
Widać ją wszędzie, nawet jeśli temperatura na to nie wskazuje. Jeże na spacerze. Szpaki sejmikują. I pierwszy raz w życiu widziałam w sierpniu zbierające się przed odlotem bociany.
Szkoła to ważny etap w życiu, więc żeby go całkowicie progeniturze nie obrzydzić, gdy pojawia się światełko alarmowe, zaczynamy drążyć, w czym rzecz. Starszy z Młodszych czekał w zawieszeniu całe wakacje. Już w czerwcu wiedziałam, że jeśli innej opcji nie znajdę, to zapewnię mu ED. Edukację domową.
- A koledzy?
- Blisko mieszkają, będziecie się spotykać.
Tu nie chodziło nawet o konkretną klasę, choć miała opinię najnieznośniejszej z rocznika. To zmiana środowiska. Choć na trochę. Każdy z tych kolegów jest super. W pojedynkę. W grupie stanowią zgraję złośliwych wzajemnie, rozwrzeszczanych i opętanych ideą dokopania leżącemu zwyrodnialców. Jedenastoletnich. Wiem, bo znam. I lubię ich. Głównie dlatego pewnie, że nie muszę uczyć w ich klasie.
Ale możliwość zmiany pojawiła się nieoczekiwanie. I to niejednej zmiany.
W busiku do mojego miasta rodzinnego podziwiałam z Mi sierpniowy zachód słońca, pogrążona w myślach. Powroty bywają ciężkie. Trudniejsze niż odloty.
Po tej myśli z niedowierzaniem ujrzałam drzewo machające skrzydłami. Kilkoma parami skrzydeł. A może i kilkunastoma. Mignęło szybko, ale dostrzegłam sylwetki bocianów. Niby krajanie, ale jeszcze nim lato się skończy emigrują całymi rodzinami do Egiptu. Że niby tam lepsze słońce i zakąski. A jednak wracają co roku w rodzinne strony.
Długo nie mogłam się przemóc, by odwiedzić osiedle z dzieciństwa: blokowisko, okolice szkoły. W moich wspomnieniach szare i złe. Osiedle z kwartałami powtarzalnych czteroblokowych sekwencji: trzy lub cztery budynki równoległe, a jeden prostopadły. U zbiegu bloków śmietnik z trzepakiem - kultowe miesjce podwórkowych spotkań. Między budynkami wyleniałe trawniczki upstrzone rachitycznymi drzewkami. Gdzieniegdzie placyk zabaw zatopiony w betonie. Dwa przedszkola obok siebie. Dwie szkoły, jedna naprzeciwko drugiej . Wszystko zaprojektowane, żeby nas podzielić - my stąd, a wasze jest gorsze. To się nazywało kształowaniem rywalizacji. W praktyce zdarzało nam się obrzucać przez szkolne ogrodzenia błotem dosłownie i w przenośni. My, dzieci komuny, z jednego podwórka, z jednego trzepaka, z jednych lat siedemdziesiątych.
Dziś to osiedle nie przypomina w niczym tamtego. Bloki są kolorowe, zatopione w zieleni (jakim cudem te drzewka przeżyły nasze ekscesy i tak wyrosły, to ja już nie wiem). Śmietniki estetyczne, trzepaki prawie zniknęły, a place zabaw wyprzytulniały i wyładniały. Przedszkola nadal są dwa, ale za to jedna ze szkół ewoluowała w gimnazjum. Ponuroszary wieżowiec, jeden jedyny, jak ostaniec, który widywałam nawet niedawno błądząć po betonowej pustyni w sennych koszmarach ma śmieszny majtkoworóżowy kolor. Nawet gdybym starała się najlepiej opisać tę ohydę, nie pozostało z niej już nic. Tylko ja, jak ta bocianica z pisklętami, patrzę na własne gniazdo i wiem, skąd wziął się każdy patyk.
Z perspektywy czasu, który upłynął i dystansu między miastem, z którego pochodzę a tym, w którym mieszkam, chyba rozumiem bociany. A nawet emigrantów. Być może również i uchodźców.
Widać ją wszędzie, nawet jeśli temperatura na to nie wskazuje. Jeże na spacerze. Szpaki sejmikują. I pierwszy raz w życiu widziałam w sierpniu zbierające się przed odlotem bociany.
Szkoła to ważny etap w życiu, więc żeby go całkowicie progeniturze nie obrzydzić, gdy pojawia się światełko alarmowe, zaczynamy drążyć, w czym rzecz. Starszy z Młodszych czekał w zawieszeniu całe wakacje. Już w czerwcu wiedziałam, że jeśli innej opcji nie znajdę, to zapewnię mu ED. Edukację domową.
- A koledzy?
- Blisko mieszkają, będziecie się spotykać.
Tu nie chodziło nawet o konkretną klasę, choć miała opinię najnieznośniejszej z rocznika. To zmiana środowiska. Choć na trochę. Każdy z tych kolegów jest super. W pojedynkę. W grupie stanowią zgraję złośliwych wzajemnie, rozwrzeszczanych i opętanych ideą dokopania leżącemu zwyrodnialców. Jedenastoletnich. Wiem, bo znam. I lubię ich. Głównie dlatego pewnie, że nie muszę uczyć w ich klasie.
Ale możliwość zmiany pojawiła się nieoczekiwanie. I to niejednej zmiany.
W busiku do mojego miasta rodzinnego podziwiałam z Mi sierpniowy zachód słońca, pogrążona w myślach. Powroty bywają ciężkie. Trudniejsze niż odloty.
Po tej myśli z niedowierzaniem ujrzałam drzewo machające skrzydłami. Kilkoma parami skrzydeł. A może i kilkunastoma. Mignęło szybko, ale dostrzegłam sylwetki bocianów. Niby krajanie, ale jeszcze nim lato się skończy emigrują całymi rodzinami do Egiptu. Że niby tam lepsze słońce i zakąski. A jednak wracają co roku w rodzinne strony.
Długo nie mogłam się przemóc, by odwiedzić osiedle z dzieciństwa: blokowisko, okolice szkoły. W moich wspomnieniach szare i złe. Osiedle z kwartałami powtarzalnych czteroblokowych sekwencji: trzy lub cztery budynki równoległe, a jeden prostopadły. U zbiegu bloków śmietnik z trzepakiem - kultowe miesjce podwórkowych spotkań. Między budynkami wyleniałe trawniczki upstrzone rachitycznymi drzewkami. Gdzieniegdzie placyk zabaw zatopiony w betonie. Dwa przedszkola obok siebie. Dwie szkoły, jedna naprzeciwko drugiej . Wszystko zaprojektowane, żeby nas podzielić - my stąd, a wasze jest gorsze. To się nazywało kształowaniem rywalizacji. W praktyce zdarzało nam się obrzucać przez szkolne ogrodzenia błotem dosłownie i w przenośni. My, dzieci komuny, z jednego podwórka, z jednego trzepaka, z jednych lat siedemdziesiątych.
Dziś to osiedle nie przypomina w niczym tamtego. Bloki są kolorowe, zatopione w zieleni (jakim cudem te drzewka przeżyły nasze ekscesy i tak wyrosły, to ja już nie wiem). Śmietniki estetyczne, trzepaki prawie zniknęły, a place zabaw wyprzytulniały i wyładniały. Przedszkola nadal są dwa, ale za to jedna ze szkół ewoluowała w gimnazjum. Ponuroszary wieżowiec, jeden jedyny, jak ostaniec, który widywałam nawet niedawno błądząć po betonowej pustyni w sennych koszmarach ma śmieszny majtkoworóżowy kolor. Nawet gdybym starała się najlepiej opisać tę ohydę, nie pozostało z niej już nic. Tylko ja, jak ta bocianica z pisklętami, patrzę na własne gniazdo i wiem, skąd wziął się każdy patyk.
Z perspektywy czasu, który upłynął i dystansu między miastem, z którego pochodzę a tym, w którym mieszkam, chyba rozumiem bociany. A nawet emigrantów. Być może również i uchodźców.
Miałam to samo co Ty odnośnie osiedla z dzieciństwa. A jednak polska rzeczywistość potrafi zaskoczyć pozytywnie. I daje do myślenia o własnej postawie, o czarnowidztwie, że na pewno jest jeszcze gorzej niż było. Nie jest. Prawie wszędzie jest lepiej. Cóż, pora się tego nauczyć, że miejscowo świat się poprawia :)
OdpowiedzUsuńja wyjechałam ze swojego miasta i też nie żałuje nie mam tam miłych wspomnień chyba jak każdy...z rodzinnego miasta właśnie przez szkoły....a dzisiejsze szkoły są jeszcze bardziej podłe a raczej dzieci są okrutniejsze w swoich zachowaniach...a nauczyciel nie wiele może...straszne czasy nadeszły...
OdpowiedzUsuń