O szacunku do tradycji
Zakupy przedświąteczne: w sklepie wśród kłębiącej się masy ludzkiej my dwie - czyli ja z Młodszą. Co kupujemy? Składniki na domowe wytwory. Dziesięć razy sprawdzam zawartość wózka i zgodność z listą, ponieważ na Wielką Sobotę zaplanowałam torcik rybny, na który udało mi się w ostatniej chwili otrzymać przepis od koleżanki z Estonii. Będzie i tradycyjnie i na bogato - myślę umieszczając wśród zakupów dwa kolory kawioru w maleńkich słoiczkach (to też jaja), a potem coś do dekoracji mazurków, których mistrzynią jest moja siostra. Tuż przed wycofaniem się z kłębowiska kupujących i obraniem kursu na kasy Młodsza wrzuca do wózka najzwyklejsze farbki do jajek. Pospiesznie sprawdzam, czy nie brakuje składników na ciasto - niespodziankę Najstarszej. Niby nic, zwykła rzecz, pozornie oczywista. Tradycja. Zdarza się, że popadam w zadumę oraz refleksyjny nastrój i zaczynam porównywać czasy moich lat szczenięcych z dzieciństwem wlasnej progenitury. Święta sprzyjają powyższemu. Z uwagi na chwilowy odlot od codzienności i spojrzenie z innej, obcej dość perspektywy. Przy świątecznym stole spotykamy się w szerszym gronie - to jedna z naszych rodzinnych tradycji. Ci sami ludzie plus nowi, czyli nasza przyszłość, inne czasy, inna rzeczywistość. Okoliczności podobne. Co roku dylemat - kto pójdzie ze święconką? Jeżeli średnia wieku sześciorga wynosi ponad 13 lat, to o chętnych dość trudno. Zwłasza, że pogoda pod psem, psa nie obrażając. Kto zatem? Najmłodszy nasz odpadł z powodu kaszlu, kataru i gorączki. Najmłodszy w rodzinie jeszcze dojrzewa (ale jak tylko pojawi się na świecie, w tradycję się wpisze, nie ma bata). Wypadło na środkowych - ponieśli, przyjmując zlecenie z minami mówiącymi wiele. Niby wcale mnie to nie dziwi. Jako małe dzieci przyjmowali ofertę zaniesienia koszyczka do kościoła z entuzjazmem - zimno czy nie, z wózkiem czy bez - to była wyprawa pełna wrażeń. Koszyczków było dwa lub trzy, każdy inny, ustalanie kto niesie czyj też zabierało sporo czasu. Cisza, spokój i podniosły nastrój w kościele udzielał się i często trwał aż do momentu, kiedy kropidło szło w ruch. To była zapowiedź zbliżającego się Lanego Poniedziałku, tej najbardziej atrakcyjnej części wielkanocnych występów. Rzadko kto z czeredki unikał wody - przeciwnie - z łobuzerskimi uśmiechami gromadka starała się dostać w główny strumień. Nie w celu obmycia się w świętych wodach Jordanu, lecz dla czystej uciechy, tak po prostu. Ku przerażeniu pań w moherkach, wyrażanym wzniesieniem oraz przewróceniem oczu i pospiesznym przeżegnaniem się. "Idź, przepadnij, siło nieczysta, radości nieprzystojna".
W święconkach dzierżonych przez młodych były najczęściej jajka barwione w cebuli - dzieło mojej babci lub mamy lub farbkowo w tęczowe kolorki opatentowane przez moją siostrę, ale zdarzały się też własnoręcznie pomalowane dziecięcymi rączkami - w bazie, kwiatki, portret babci lub psa, ewentualnie abstrakcyjne kształty pieczołowicie naniesione plakatówką z pędzla i to niejednokrotnie kilkoma obfitymi warstwami. Po kontakcie ze święconą wodą te ostatnie nabywały formy ostatecznej, spływając gęstą mazią w pobliże tandetnego baranka z plastiku. Dziś pewnie przez to, że progenitura poznała szybsze i trwalsze metody, własnoręcznie malowane pisanki to już nie taka frajda. Kropidło też nie. Ani tym bardziej GRÓB PAŃSKI, do którego prowadziłam pokropioną młodzież, szlachetnie starając się podzielić tym, co mi wpojono. Ale nic na siłę. "Nagłe wstydy i bezwstydy" to kluczowy element kościelnych doświadczeń: - Po co ten grób? - zagadnęło jedno czy drugie - Prawdziwy jest? Powstrzymanie kilkulatka przed pomacaniem bywa trudne. Ten okres mam już za sobą. Tłumaczenia elementów tradycji - nie. Groby w czasach mojego dzieciństwa i młodości bywały intrygującą formą manifestacji politycznej - inteligentnie wplecionym w historię Jezusa z Nazaretu buntem i sprzeciwem. Wyrażały treści zakazane, antykomunistyczne. Treści tych symbolicznie strzegli strażnicy ubrani w mundury. Dzisiaj ... kolejna brzoza i złamane skrzydło sprawia, że sama mam ochotę przewrócić oczami i przeżegnać się. Unikam jak telewizji. Wolę już złamane serca, zbrukane białe szaty czy pęknięte kamienie, ponieważ są neutralne, bliższe duszy i mniej dosłowne.
Nic jednak nie pobije naszych rodzinnych spotkań przy świątecznym stole. Poza czasem spędzonym w gronie najbliższych to nasz mały rodzinny festiwal kulinarny. Od lat. Przymusu nie ma - są wykonawcy i jest grono degustatorów. Wybór kolorów, kształtów, faktur i smaków powoduje, że każdy znajdzie coś dla siebie, więc i pochwały są szczere. Bo tak na prawdę chodzi o to, by jedni mieli frajdę piekąc i gotując, a inni - smakując. Udziela się już najmłodszemu pokoleniu. Taka tradycja. Zamiast nudnych rozmów przy jajeczku :-D
Wszystkie fotografie pochodzą z rodzinnego archiwum fotografii wielkanocnych ;)
W święconkach dzierżonych przez młodych były najczęściej jajka barwione w cebuli - dzieło mojej babci lub mamy lub farbkowo w tęczowe kolorki opatentowane przez moją siostrę, ale zdarzały się też własnoręcznie pomalowane dziecięcymi rączkami - w bazie, kwiatki, portret babci lub psa, ewentualnie abstrakcyjne kształty pieczołowicie naniesione plakatówką z pędzla i to niejednokrotnie kilkoma obfitymi warstwami. Po kontakcie ze święconą wodą te ostatnie nabywały formy ostatecznej, spływając gęstą mazią w pobliże tandetnego baranka z plastiku. Dziś pewnie przez to, że progenitura poznała szybsze i trwalsze metody, własnoręcznie malowane pisanki to już nie taka frajda. Kropidło też nie. Ani tym bardziej GRÓB PAŃSKI, do którego prowadziłam pokropioną młodzież, szlachetnie starając się podzielić tym, co mi wpojono. Ale nic na siłę. "Nagłe wstydy i bezwstydy" to kluczowy element kościelnych doświadczeń: - Po co ten grób? - zagadnęło jedno czy drugie - Prawdziwy jest? Powstrzymanie kilkulatka przed pomacaniem bywa trudne. Ten okres mam już za sobą. Tłumaczenia elementów tradycji - nie. Groby w czasach mojego dzieciństwa i młodości bywały intrygującą formą manifestacji politycznej - inteligentnie wplecionym w historię Jezusa z Nazaretu buntem i sprzeciwem. Wyrażały treści zakazane, antykomunistyczne. Treści tych symbolicznie strzegli strażnicy ubrani w mundury. Dzisiaj ... kolejna brzoza i złamane skrzydło sprawia, że sama mam ochotę przewrócić oczami i przeżegnać się. Unikam jak telewizji. Wolę już złamane serca, zbrukane białe szaty czy pęknięte kamienie, ponieważ są neutralne, bliższe duszy i mniej dosłowne.
Nic jednak nie pobije naszych rodzinnych spotkań przy świątecznym stole. Poza czasem spędzonym w gronie najbliższych to nasz mały rodzinny festiwal kulinarny. Od lat. Przymusu nie ma - są wykonawcy i jest grono degustatorów. Wybór kolorów, kształtów, faktur i smaków powoduje, że każdy znajdzie coś dla siebie, więc i pochwały są szczere. Bo tak na prawdę chodzi o to, by jedni mieli frajdę piekąc i gotując, a inni - smakując. Udziela się już najmłodszemu pokoleniu. Taka tradycja. Zamiast nudnych rozmów przy jajeczku :-D
Wszystkie fotografie pochodzą z rodzinnego archiwum fotografii wielkanocnych ;)
witaj Dorotko,
OdpowiedzUsuńz uwagi na czytany z uwagą wpis (;)) czyżbyś już wkrótce miała zmienić liczbową nazwę bloga? :)
pozdrawiam serdecznie - kolezanka ze styczniowe ;)
ps
uwielbiam czytać Twoje wpisy, zarówno bijące trafnym i inteligentnym sarkazmem, jak i wielką rodzicielską mądrościa i dojrzałą miłością
Wiedziałam, wiedziałam - to nie pierwszy komentarz w tej przyszłościowej sprawie, hi, hi. Nie, Agnieszko - nazwa zostaje, jak była - to brat się postarał i razem z bratową czekają na szczęśliwy finał :) Już niedługo :) To dla dziadków, a naszych rodziców będzie najmłodszy - ale wnuczek :) Natomiast nasza szósteczka czeka, aż kuzynek się urodzi, podrośnie i tę święconkę będzie nosić.
OdpowiedzUsuńpodstepna Bestia z Ciebie ;)
OdpowiedzUsuńbuziaki dla Waszej Familii :*