Biało i czarno, czyli deska, gips, ksiądz i boża krówka
Mazowsze w tym roku dorwało ferie zimowe w pierwszej turze, natomiast śnieg, tradycyjnie, na pierwszą turę wybrał się w góry. Tuż przed przerwą semestralną Gimnazjalista, wyekwipowany snowboardowo przez babcię, ciocię oraz świętego Mikołaja wyjechał w Tatry na tzw. białą szkołę. Ha! Jako jedyny z rodziny zakosztował białego szaleństwa. Zazdrośnie i tęsknie popatrywaliśmy na zdjęcia, gdzie ośnieżone szczyty, termy i baseny wśród błękitnawej bieli, kolorowe stroje narciarskie...
Ale przecież nie mogło być aż tak kolorowo przez cały czas, no nie? Po powrocie do domu początkujący snowboardzista zameldował, że po upadku na stoku boli go ręka. Wywrócił się w środę, rękę zobaczyłam w weekend (a przede mną jeszcze kilkoro oczu bardziej z kontuzjami obeznanych), zamotana w szkolno-przedszkolną rzeczywistość (ponieważ w szkole "zima w mieście") i nic mną nie targnęło. Zwłaszcza, że namaszczana obficie kończyna podobno przestawała boleć. Do niedzieli. Stara, dobra diagnoza ludowa mówi, że jeśli coś po trzech dniach boli bardziej niż mniej, to na pewno nie jest to tylko stłuczenie. Bez żadnych wstępów rano przed pracą naszykowałam ojcu dzieciom Młodego książeczkę zdrowia, poinstruowałam gdzie SOR i w którym szpitalu, a w przerwach między zajęciami odbierałam telefony i smsy informujące o postępie diagnozowania ("W kolejce", "W kolejce, ale już bliżej", "W kolejce do zdjęcia rentgenowskiego", "Złamanie", "Czekamy na gips"). Po gipsowaniu odetchnęłam z ulgą. Trochę współczułam ślubnemu, że to on zebrał lekarskie cięgi, za to, że dzieciak od tygodnia chodził ze złamaną ręką.
No dobrze, tak szczerze, to tylko trochę współczułam. Po pierwsze - każdy swoje baty zebrać kiedyś musi. Po drugie - Młody twardy jest. Cierp ciało, kiedyś chciało. Bolało, ale że z tą pękniętą kością zjeżdżał, nawet nikomu z kadry nie przeszło przez myśl, że coś jest na rzeczy. A w szpitalu diagnozę postawionoby szybko, jasno i konkretnie, uciskając "w miejscu typowym" - jak tu, na Niekłańskiej. Po trzecie... nawet mnie zwiódł.
Biały gips trochę kładł się cieniem na marzeniach o białym śniegu, a w stolicy było ciemno, ciepło i błotniście, gdy wróciłam do domu po pierwszym dniu pracy w pierwszy dzień ferii. Coś mi podpowiadało, że gdzieś coś przeoczyłam, ale jakieś licho wciąż odwracało mój wzrok od tablicy korkowej w kuchni, skąd krzyczała czarno na białym wydrukowana informacja. Sięgnęłam pamięcią - nie, żadnych korepetycji, zero spotkań, jakby luzik. Po raz kolejny wzięłam zagipsowanego w krzyżowy ogień pytań. Owszem, proponowano mu zakopiański szpital, ale ręka wtedy nie bolała aż tak...
Dzwonek do drzwi przerwał pogaduchy przy nakrywaniu do stołu. Gdzie, kto, skąd o tej porze, w szarą godzinę?! I nagle grom z jasnego nieba. Kolęda!
Proboszcz nowy, zabłysnął innowacyjnością oraz znajomością myśli technicznej i już z miesiąc temu wysłał przez umyślnych piękny stylistycznie list, w którym się przedstawił i poinformował gdzie i kiedy z wizytą wpadnie. Profesjonalizm, że chapeau bas. To dlatego odwołałam spotkania. To dlatego popołudniowy luzik w szarą godzinę...
- Dzieci, otwierać, biały obrus na stół, ogarnąć buty w przedpokoju! - rzuciłam jednym tchem znad garów. Odpowiedziała mi cisza. Kuchnia jest na uboczu, to takie intymne miejsce - mało z niej słychać. W domu życie toczyło się normalnym trybem: pies szczekał za ośmioro - cóż, to jego robota; w dużym pokoju na stole sterty gazet, kredek, kartek i rysunków, obok włączony telewizor, ponieważ to czas na "Katastrofy w przestworzach", w przedpokoju buty chłopców - cztery pary od rozmiaru 27 do 42 rozlazły się znacząc błotem brunatne szlaki na podłodze, a z pokoju najmłodszych dobiegał dźwięk rozrzucanych klocków Lego.
- Ksiądz idzie! - wydarłam się wydobywając maksimum z krtani, strun głosowych, przepony i płuc.
- O tej porze? - z salonu wychynął Najstarszy, oderwany przemocą od pożaru Concorde'a. No ba! Nowy, to niezwyczajny. Napisał, wysłał, przyszedł. Tylko gips i podwójne drzwi zamknięte na cztery spusty udaremniły duszpasterską wizytę. "Tylko spokojnie" - pomyślałam - "Reset. Restart. "
- Dwoje na klatkę schodową, gonić księdza, przeprosić i zaprosić - komenderowałam. - Ty układasz buty. Ja wyjmuję obrus i szykuję świece, wodę i krzyż. Ty bierzesz szczotkę i zamiatasz, a potem mopujesz, gdzie trzeba. Młodzi, jak wrócą ze schodów, ogarną ze mną pokój.
Po kilku chwilach, zgodnie z tradycją wyniesioną z domu mojej babci, stół przedzierzgnął się w ołtarz. Zgasiliśmy światła w ciemnych kątach, gdzie skrył się bałagan stosów książek i w jakimś dziwnym skupieniu uroczyście usiedliśmy przy jednej lampie, wyczekując. Popatrywaliśmy na siebie i gdzieś tam zaczynały się w oczach pojawiać iskierki, a w kącikach ust czaiły się uśmieszki.
Dzwonek! Szczekanie, rozgardiasz, proboszcz wchodzi. Witamy się w takim składzie, jaki w domu, czyli bez Najstarszej, która na kursie i bez głowy rodziny, który w pracy, ale liczebność brygady i tak powoduje lekki szok i zawrót głowy u gościa.
- To was tu tyle mieszka?
Niespodzianek przed proboszczem jeszcze kilka. Omiata spojrzeniem wnętrze. Na ścianach pełno obrazów i grafik, wcale nie świętych; rząd rodzinnych zdjęć, kolumna półek z książkami i segregatorami; kredens i gzyms pieca uginają się od drobiazgów, na honorowym miejscu budzik by IKEA i rodzinne zdjęcie by Klitka, tylko gdzieś z boczku przy drzwiach przytulony krzyż św. Franciszka z Asyżu. Co robimy? Uczymy. Nie, nie angażujemy się w kościelne życie, co wyraźnie duszpasterza rozczarowuje. Dlaczego tak? Pytanie retoryczne.
Przez dłuższą chwilę ogląda z bliska naszą rodzinną fotografię.
- Jak to dobrze, że potraficie się tak trzymać razem - komentuje cicho.
Najstarszy dostaje kwestionariusze do wypełnienia - ponieważ proboszcz zamierza stworzyć bazę danych parafian, gdzie będzie jak w księgach - kto kiedy i gdzie chrzczony, bierzmowany czy ślubował. Pomysł dobry, mam tylko cichą nadzieję, że "co łaska" za wydanie dokumentu wtedy nie wzrośnie, ponieważ dotychczasowa kwota za usługę solidnie dawała po kieszeni.
- Macie zeszyty do religii?
Facepalm. Na śmierć zapomniałam.
- Mój został w szkolnej szafce - oświadcza Najmłodszy - ale ... ale... mogę przynieść krówkę.
- ...?
- Jaką krówkę?
- Taką Bożą. Naprawdę. Ma na dzwoneczku krzyż pana Jezusa...
Kiedy pluszak z różowymi wymionkami i austriackim dzwoneczkiem ląduje w rękach duszpasterza wiem już i on wie, że na owieczki się nie nadajemy. Chyba że na takie niepokorne.
Po zgodnym paciorku i błogosławieństwach temu domowi żegnamy się. Najstarszy zamyka za proboszczem drzwi.
- Wiecie, to był rekord świata w sprzątaniu - wyrzuca z siebie wreszcie. Z nieskrywaną dumą.
- Boża krówka!!! - tarzam się ze śmiechu, kwiczę i płaczę.
Wizyta duszpasterska co roku wnosi w nasze życie niezapomniane chwile.
Ale przecież nie mogło być aż tak kolorowo przez cały czas, no nie? Po powrocie do domu początkujący snowboardzista zameldował, że po upadku na stoku boli go ręka. Wywrócił się w środę, rękę zobaczyłam w weekend (a przede mną jeszcze kilkoro oczu bardziej z kontuzjami obeznanych), zamotana w szkolno-przedszkolną rzeczywistość (ponieważ w szkole "zima w mieście") i nic mną nie targnęło. Zwłaszcza, że namaszczana obficie kończyna podobno przestawała boleć. Do niedzieli. Stara, dobra diagnoza ludowa mówi, że jeśli coś po trzech dniach boli bardziej niż mniej, to na pewno nie jest to tylko stłuczenie. Bez żadnych wstępów rano przed pracą naszykowałam ojcu dzieciom Młodego książeczkę zdrowia, poinstruowałam gdzie SOR i w którym szpitalu, a w przerwach między zajęciami odbierałam telefony i smsy informujące o postępie diagnozowania ("W kolejce", "W kolejce, ale już bliżej", "W kolejce do zdjęcia rentgenowskiego", "Złamanie", "Czekamy na gips"). Po gipsowaniu odetchnęłam z ulgą. Trochę współczułam ślubnemu, że to on zebrał lekarskie cięgi, za to, że dzieciak od tygodnia chodził ze złamaną ręką.
No dobrze, tak szczerze, to tylko trochę współczułam. Po pierwsze - każdy swoje baty zebrać kiedyś musi. Po drugie - Młody twardy jest. Cierp ciało, kiedyś chciało. Bolało, ale że z tą pękniętą kością zjeżdżał, nawet nikomu z kadry nie przeszło przez myśl, że coś jest na rzeczy. A w szpitalu diagnozę postawionoby szybko, jasno i konkretnie, uciskając "w miejscu typowym" - jak tu, na Niekłańskiej. Po trzecie... nawet mnie zwiódł.
Biały gips trochę kładł się cieniem na marzeniach o białym śniegu, a w stolicy było ciemno, ciepło i błotniście, gdy wróciłam do domu po pierwszym dniu pracy w pierwszy dzień ferii. Coś mi podpowiadało, że gdzieś coś przeoczyłam, ale jakieś licho wciąż odwracało mój wzrok od tablicy korkowej w kuchni, skąd krzyczała czarno na białym wydrukowana informacja. Sięgnęłam pamięcią - nie, żadnych korepetycji, zero spotkań, jakby luzik. Po raz kolejny wzięłam zagipsowanego w krzyżowy ogień pytań. Owszem, proponowano mu zakopiański szpital, ale ręka wtedy nie bolała aż tak...
Dzwonek do drzwi przerwał pogaduchy przy nakrywaniu do stołu. Gdzie, kto, skąd o tej porze, w szarą godzinę?! I nagle grom z jasnego nieba. Kolęda!
Proboszcz nowy, zabłysnął innowacyjnością oraz znajomością myśli technicznej i już z miesiąc temu wysłał przez umyślnych piękny stylistycznie list, w którym się przedstawił i poinformował gdzie i kiedy z wizytą wpadnie. Profesjonalizm, że chapeau bas. To dlatego odwołałam spotkania. To dlatego popołudniowy luzik w szarą godzinę...
- Dzieci, otwierać, biały obrus na stół, ogarnąć buty w przedpokoju! - rzuciłam jednym tchem znad garów. Odpowiedziała mi cisza. Kuchnia jest na uboczu, to takie intymne miejsce - mało z niej słychać. W domu życie toczyło się normalnym trybem: pies szczekał za ośmioro - cóż, to jego robota; w dużym pokoju na stole sterty gazet, kredek, kartek i rysunków, obok włączony telewizor, ponieważ to czas na "Katastrofy w przestworzach", w przedpokoju buty chłopców - cztery pary od rozmiaru 27 do 42 rozlazły się znacząc błotem brunatne szlaki na podłodze, a z pokoju najmłodszych dobiegał dźwięk rozrzucanych klocków Lego.
- Ksiądz idzie! - wydarłam się wydobywając maksimum z krtani, strun głosowych, przepony i płuc.
- O tej porze? - z salonu wychynął Najstarszy, oderwany przemocą od pożaru Concorde'a. No ba! Nowy, to niezwyczajny. Napisał, wysłał, przyszedł. Tylko gips i podwójne drzwi zamknięte na cztery spusty udaremniły duszpasterską wizytę. "Tylko spokojnie" - pomyślałam - "Reset. Restart. "
- Dwoje na klatkę schodową, gonić księdza, przeprosić i zaprosić - komenderowałam. - Ty układasz buty. Ja wyjmuję obrus i szykuję świece, wodę i krzyż. Ty bierzesz szczotkę i zamiatasz, a potem mopujesz, gdzie trzeba. Młodzi, jak wrócą ze schodów, ogarną ze mną pokój.
Po kilku chwilach, zgodnie z tradycją wyniesioną z domu mojej babci, stół przedzierzgnął się w ołtarz. Zgasiliśmy światła w ciemnych kątach, gdzie skrył się bałagan stosów książek i w jakimś dziwnym skupieniu uroczyście usiedliśmy przy jednej lampie, wyczekując. Popatrywaliśmy na siebie i gdzieś tam zaczynały się w oczach pojawiać iskierki, a w kącikach ust czaiły się uśmieszki.
Dzwonek! Szczekanie, rozgardiasz, proboszcz wchodzi. Witamy się w takim składzie, jaki w domu, czyli bez Najstarszej, która na kursie i bez głowy rodziny, który w pracy, ale liczebność brygady i tak powoduje lekki szok i zawrót głowy u gościa.
- To was tu tyle mieszka?
Niespodzianek przed proboszczem jeszcze kilka. Omiata spojrzeniem wnętrze. Na ścianach pełno obrazów i grafik, wcale nie świętych; rząd rodzinnych zdjęć, kolumna półek z książkami i segregatorami; kredens i gzyms pieca uginają się od drobiazgów, na honorowym miejscu budzik by IKEA i rodzinne zdjęcie by Klitka, tylko gdzieś z boczku przy drzwiach przytulony krzyż św. Franciszka z Asyżu. Co robimy? Uczymy. Nie, nie angażujemy się w kościelne życie, co wyraźnie duszpasterza rozczarowuje. Dlaczego tak? Pytanie retoryczne.
Przez dłuższą chwilę ogląda z bliska naszą rodzinną fotografię.
- Jak to dobrze, że potraficie się tak trzymać razem - komentuje cicho.
Najstarszy dostaje kwestionariusze do wypełnienia - ponieważ proboszcz zamierza stworzyć bazę danych parafian, gdzie będzie jak w księgach - kto kiedy i gdzie chrzczony, bierzmowany czy ślubował. Pomysł dobry, mam tylko cichą nadzieję, że "co łaska" za wydanie dokumentu wtedy nie wzrośnie, ponieważ dotychczasowa kwota za usługę solidnie dawała po kieszeni.
- Macie zeszyty do religii?
Facepalm. Na śmierć zapomniałam.
- Mój został w szkolnej szafce - oświadcza Najmłodszy - ale ... ale... mogę przynieść krówkę.
- ...?
- Jaką krówkę?
- Taką Bożą. Naprawdę. Ma na dzwoneczku krzyż pana Jezusa...
Kiedy pluszak z różowymi wymionkami i austriackim dzwoneczkiem ląduje w rękach duszpasterza wiem już i on wie, że na owieczki się nie nadajemy. Chyba że na takie niepokorne.
Po zgodnym paciorku i błogosławieństwach temu domowi żegnamy się. Najstarszy zamyka za proboszczem drzwi.
- Wiecie, to był rekord świata w sprzątaniu - wyrzuca z siebie wreszcie. Z nieskrywaną dumą.
- Boża krówka!!! - tarzam się ze śmiechu, kwiczę i płaczę.
Wizyta duszpasterska co roku wnosi w nasze życie niezapomniane chwile.
Wyobraznia dzieci i mozliwosci adaptacyjne sa nie do pokonania :D
OdpowiedzUsuńCzytam już jakiś czas, alem nieśmiała, więc dopiero teraz się odzywam, dzień dobry :). Latem mój ośmiolatek 3 dni pomykał ze złamaną ręką, grał w kręgle itd. Na SORze lekarz na mnie pokrzykiwał, ale w czasie kolejnych kontroli napatrzyłam się na przypadki złamań obu rąk (diagnozowanych w odstępie tygodnia) i szerzę teraz wiedzę, że złamanie może nie puchnąć i nie dawać spektakularnych objawów. Serdeczności :)
OdpowiedzUsuńWitaj, Kasiu... I dzięki za uświadomienie. Teraz widzę, że moja wiedza na temat złamań jest znikoma. My - moje rodzeństwo i ja - nie "łamaliśmy się", ponieważ rodzice i dziadkowie otaczali nas opieką 24/7 tak długo, jak się dało. Na narty nie jeździliśmy, ponieważ ... można było coś sobie złamać :) :) :) Bardziej znane są mi inne urazy - na łyżwach pomykaliśmy wszyscy, dzięki czemu doświadczyliśmy wybitych zębów (na szczęście mlecznych), otarć, zbitej kości ogonowej, kontuzji stawów łokciowych, kolanowych i skokowych... Życie pełne jest niespodzianek :)
OdpowiedzUsuń