Szkoła - młódź cierpi na tem

Ciąg dalszy zmagań ze szkołą przyprawię szczyptą Mickiewicza - cytatem wciąż aktualnym:

(...) Co dzień postrzegam, jak młódź cierpi na tem,
Że nie ma szkół uczących żyć z ludźmi i światem.

(...)

- A. Mickiewicz, Pan Tadeusz

 

Nie ma lekko, gdy chodzi o szkoły. Tak jak w maju i czerwcu po kilkunastu tygodniach walki z oporem materii jaką jest młodych podejście do szkoły jestem wrakiem człowieka, tak w grudniu powtarzam jak mantrę "Niech już wreszcie będą święta". Może powinnam zrobić sobie dobrze i olać, pomyśleć - młodych nauka, ich życie, ich sprawa - ale jakoś nie potrafię. Może powinnam zmusić się do przyjęcia wersji grona pedagogicznego "Leniwa/leniwy, nie uczy się, odpływa na lekcji" - ale pamiętam swoje szkolne lata i lekcje, na których odpływałam: nudne były lub niezrozumiałe. Może powinnam przyjąć wersję młodzieży: "Pani/pan co innego mówi  do nas w szkole, a co innego do rodziców", ale sama dzieckiem w kolebce będąc próbowałam łeb urwać pedagogicznej hydrze, więc jako stara wyjadaczka stosuję metodę ograniczonego zaufania. Do obu stron. I przyjmuję do wiadomości wyłącznie fakty.

A fakty mówią, że odrabianie prac domowych stanowi problem, ponieważ wymaga fizycznego wysiłku, a nie tylko intelektualnego. Do czeredki nie dociera, że:  primo, informacje zakodowane w ich szarych komórkach utrwalają się przez częste z nich korzystanie. Secundo, szacowne grono pedagogiczne nie ma innej możliwości sprawdzenia wiedzy w blisko trzydziestoosobowej klasie jak poprzez ów materialny output geniuszu młodych w postaci wypocin szyfrowanych pismem. Tertio, nauczycielom często zawieszonym między prowadzeniem lekcji w sensie wyłożenia tematu, ogarnianiem niesubordynowanej młodzieży, wpisywaniem w arkusze co zostało zrealizowane (a co - nie) oraz w dziennik elektroniczny lub nieelektroniczny ocen a uczestniczeniem w obowiązkowych szkoleniach, radach pedagogicznych i zebraniach z rodzicami,  naprawdę pozostaje niewiele czasu, aby zgodnie z aktualnymi wymogami, mieć indywidualne podejście do ucznia.  Czeredka zaś ma problem z wysiłkiem fizycznym polegającym na sięgnięciu do plecaka i wydobyciu zeń podręcznika, w którym często wiadomości są podane jak  kawa na ławę, pięknie  zilustrowane i z pytaniami, które sugerują, co z danej lekcji we łbie powinno pozostać. Cierpi również na niemoc wypełnienia w rubryczkach ćwiczeń treści zaczerpniętej żywcem z podręcznika (często wytłuszczonej, żeby nie przeoczyć). Ponadto uruchomienie długopisu, czyli sprzętu, który nie klika i nie sugeruje "czy to miałeś/miałaś na myśli?" jak wyszukiwarka Google, wymaga podwójnego nakładu pracy. 

 

[caption id="attachment_771" align="aligncenter" width="258"]OMG - it doesn t click! Najstarszy pozował do zdjęcia z książką. Była po szwedzku ;)[/caption]

Konsekwencją powyższych zjawisk jest czas rodziców poświęcany na ślęczenie nad młodzieżą lub wyłożony ekwiwalent pieniężny poświęcony na rzecz ślęczenia przez osoby trzecie (studentów, korepetytorów), czyli w pierwszym przypadku nieodpłatne wspomaganie niewydolnej merytorycznie instytucji zwanej szkołą, a w tym drugim - poszerzanie i tak kwitnącej szarej strefy ekonomicznej. W żadnym nie wpływa to pozytywnie na funkcjonowanie szkoły, my - rodzice w dalszym ciągu na nią narzekamy i czekamy, aż ktoś coś z tym zrobi.

Szkoła na swoją obronę ma argument, że przygotowuje uczniów do życia. Jeżeli tak jest, zaiste, to czemu pociechy nasze skazane są na naukę teorii, siedzenie w ławkach, zamiast na bezpośredni kontakt z tym życiem?

[caption id="attachment_773" align="aligncenter" width="225"]Śnieg, jaki jest, każdy widzi. Najmłodszy zimą ze szkolnym plecakiem[/caption]

 

My, rodzice mający aktywny lub finansowy wkład w naukę naszych dzieci mamy argument przeciwny, ewentualnie przyklaskujemy temu pierwszemu godząc się na stwierdzenie, że życie musi być ciężkie, nudne, trudne, wymagające pracy, poświęceń, pieniędzy, dobrych znajomości i drobnych oszustw.

Rozwiązań jest kilka. Można np. zrezygnować ze szkoły i zacząć uczyć dzieci w domu, czyli patrz powyżej, przypadek pierwszy, tylko mamy czyste sumienie, że z niewydolną instytucją nie mamy nic wspólnego poza zminimalizowanym kontaktem podczas egzaminów (ewentualnie przypadek drugi, ale w oparciu o umowę z korepetytorem, żeby wszystko było zgodnie z prawem). Można udać się do placówki i w indywidualnej rozmowie na temat naszego dziecka przedstawić swoje obserwacje w sposób rzeczowy, ale kulturalny. Jeśli dyrekcja i kadra placówki jest równie rzeczowa i kulturalna, możemy mieć pewność, że uczeń, w którego sprawie interweniowaliśmy straci anonimowość (co, naturalnie, ma swoje dobre i złe strony) i trafi pod nauczycielskie skrzydła oraz lupkę. Można doprowadzić do kolejnej reformy, w wyniku której np. dorzucimy do każdej klasy po drugim nauczycielu- wychowawcy lub/i ograniczymy ustawowo liczebność klas do maksymalnie 12 osób, ale wówczas trzeba się liczyć ze zwiększeniem podatku, żeby wesprzeć strefę budżetową, ponieważ z próżnego i Salomon nie naleje. Można również spróbować w sposób łagodny lecz skuteczny wykorzystać swoje prawa w radzie rodziców sugerując wychowawcy lub dyrekcji swoje rozwiązania i z innym rodzicami kolektywnie urozmaicić naukę w szkole poszerzając ją o zaproszenie klasy do swojego miejsca pracy, żeby młodzież ujrzała jak wygląda praca w supermarkecie, w biurze, w agencji turystycznej lub nieruchomości, w pracowni plastycznej, w sklepie osiedlowym, w ciuchlandzie, w warzywniaku, w kancelarii prawnej, w laboratorium, w drukarni, na stacji benzynowej, na kolei, a nawet w innej szkole - gdziekolwiek!

[caption id="attachment_774" align="aligncenter" width="300"]Straż pożarna namacalnie Starszy z młodszych w wozie straży pożarnej[/caption]

Może się zdarzyć, że z różnych przyczyn zafundować klasowej wycieczki do własnego miejsca pracy się nie uda. Ale można przecież umówić się z kimś krewnych lub znajomych. A nawet z sąsiadem, szewcem, do którego nosimy buty czy szefem innego ciekawego zakładu. Dla naszych pociech to atrakcja. Dla nas - na pewno niełatwy, ale "żywy" wkład w rozwój dzieci, które tak naprawdę nie mają pojęcia, co czeka ich w przyszłości. Zwłaszcza, że szkoła ma je do tej przyszłości przygotować.

[caption id="attachment_775" align="aligncenter" width="300"]Pracownia szkła laboratoryjnego pana Wojciecha Dzika Pracownia szkła laboratoryjnego pana Wojciecha Dzika[/caption]

 

Warto pamiętać, że rada rodziców to ciało, które może zmienić każdą szkołę.  Niekoniecznie idąc na udry z radą pedagogiczną.

Znacie to? Posłuchajcie.

I z tym, moi mili, Was zostawiam do świąt, ponieważ zapowiadają się długie, więc warto to i owo przemyśleć sobie :)

 

Komentarze

  1. Z typ próżnym i pustym to nie jest do końca tak, moim zdaniem. Pracując swego czasu w instytucji, która w swoim adresie internetowym miała wyraz "gov", obserwowałam, jak góra, co tam góra, jak Mount Everest kasy jest po prostu przepieprzanej na duperele. Naszej podatniczej. Do dziś mam traumę, a to osiem lat temu było.
    Coś tam by się z tej kasy znalazło, ale brakuje nam jednego - konstruktywnej i daleko posuniętej reformy oświaty i w ogóle finansów publicznych połączonej (i tego brakuje nam najbardziej) z perspektywicznym patrzeniem i planowaniem. To wymagałoby oczywiście niepopularnych decyzji i w ogóle zrobienia czegoś, nie tylko zajmowania stołka, że tak populizmem polecę. Ech, życie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Aaa, no i książka po szwedzku mnie rozwaliła :D :)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Że po szwedzku, czy sposób, w jaki ją trzyma? ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Hmmm... Twój wpis sylwestrowo-noworoczny uzmysłowił mi rangę instytucji, z którymi miałaś lub masz do czynienia. Placówka, z którą ja współpracuję od czasu do czasu tak już z dekadę, również miewała etapy, gdy kasę przetracano na sprawy dziwne. Potem wystarczyło zmienić dyrektora, zarzucić poprzednikowi niegospodarność i... historia zaczynała się od nowa. jakby z czystą kartą. Wprawdzie instytucja adresu w domenie gov nie posiadała, ale finansowana ze środków publicznych jest w sporej części. Bardzo było mi niewygodnie z myślami, że ludzie, których znam, to przysłowiowe ręce, z których jedna drugą myje, dlatego na kilka lat zaprzestałam współpracy. W pewnym momencie musiałam gdzieś wrócić po ryzykownej jeździe bez trzymanki jako freelancerka, a tam przyjęto mnie z otwartymi ramionami. I wtedy ktoś, komu stołek i stanowisko w głowie nie poprzewracały powiedział mi: "Róbmy swoje". Bo tak naprawdę wszystkie pozytywne zmiany najłatwiej zacząć od siebie. I tak robię. Dopóty, dopóki biłam się z myślami "przymykać na to oko, czy nie", było mi źle w pracy. Od kiedy rzucam niby od niechcenia jakąś pozytywną myśl, a ktoś ją podchwyci i pociągnie dalej, jako swoją, a potem urodzi się z tego jakaś dobra akcja, czuję w tym kawałek siebie. Zdarzyło mi się też pojechać służbowo i oczami świecić za placówkę w dalekiej i szerokiej unii, zamiast "wypić za błedy". I przy okazji nabrać dystansu. I świeżych pomysłów. I poznać ludzi z daleka, którym też zależy na tym, by ich działalność przynosiła efekty, choć rządy ich krajów i narzucone polityką ograniczenia wcale im tego nie ułatwiają. Wymiana doświadczeń, porównania, w których jako kraj nie wypadamy źle (mimo wszystko) wzmocniły moje poczucie wartości. Piszę "moje", ale ono jest "moje polskie", "moje pracownicze", bywa też "moje światowe", choć w bardzo małej skali. Dlatego warto robić swoje :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jeszcze jeden żonkil, czyli ... gdybym znała Kadisz

W rankingu

Inny świat