ZOO, ale nie z o.o.

za dzieci zjedzone

Żeby wycieczka z Najmłodszymi do zoo z okazji Dnia Dziecka była przyjemnym wypadem a nie wtopą należało wszystko dobrze zaaranżować.

Plan był taki: pobudka o szóstej trzydzieści, kto nie wstaje - nie idzie, a wymarsz o ósmej, najpóźniej ósma trzydzieści. Odwrót w południe.

Tymczasem.

Rodzice byli nieco wczorajsi, ale usprawiedliwieni - raz na kilka miesięcy spotkanie ze znajomymi też im się należy. W dodatku Najstarszego należało odebrać z balu gimnazjalnego w środku nocy.

Najmłodsi zjawili się u małżeńskiego łoża w ten słoneczny niedzielny poranek gdzieś w okolicach piątej. Wypadało przytomnie się zachować, życzenia złożyć i od razu działać. 6.00 - śniadanko pierwsze: płatki z mlekiem. Ocena pogody, wybór strojów na wycieczkę, 7.00 -toaleta poranna. Trochę przedłużona. 8.00 - śniadanko drugie: kiełbaski z patelni. Kanapki i picie uszykowane na wycieczkę, 8.30 spacer z psem. Korekta strojów, bo wieje.

9.00 uprzedzenie drogiej Młodzieży, że wyruszamy. Oczekiwanie na potwierdzenie, że komunikat przyjęty.

9.30 Rodzinka ante portas. Kolejka mała, ponieważ jeszcze wcześnie, a planowana impreza Radia dla Ciebie ledwo się zaczyna rozkręcać. Dostajemy zaproszenie na jakąś grę terenową (dzieciaki mają zebrać w czterech miejscach pieczątki, a przy okazji w każdym otrzymują gadżety) i ruszamy w czwórkę między wybiegi. Nie byliśmy tu chyba ze 2 lata, choć zoo mamy pod nosem - uświadamiam sobie, gdy młodzi czytają tabliczki przy zwierzakach SAMI. Pokonujemy  1/4 trasy w spokoju względnym - cisza, zwiedzających niewielu, szum kołyszących się drzew, co jakiś czas tylko okrzyki radości progenitury, że gibbon na linach, że kaczki wszelkiej maści na wodzie, że słoń robi kupę, a ten mały nosorożec taki słodziutki. Jest OK. Kiedy zbliżamy się do drugiego parasola z pieczątkami, Najmłodszy z miną fachowca podchodzi do stoiska z albumami Warszawskiego Zoo. Zachwyca się fotografiami rezydentów ogrodu, po czym pyta panią

- Ile ten album kosztuje?

- 50 zł.

- Aaa. To drogo. Dziękuję.

Rodzicom szczena opada, ale już trzeba się w ogonku po gadżety ustawiać. Dochodzi jedenasta, czy może już po, tłumy rosną. Przy hipopotamach ledwo się mieścimy. Oglądać morskie akwarium wchodzę sama z młodymi. Chaos w ciemnościach. Oczy z trudem przyzwyczajają się do mroku, zwłaszcza, że dzieci z prędkością ponaddźwiekową mieszają się z tłumem to po jednej, to po drugiej stronie. Gdy już w miarę sprawnie wodzę za nimi oczami, zaczynam odbierać komunikaty werbalne:

- Ale rekin!

- Mamo, zrób mi zdjęcie z rekinem!

- Ja idę do ryb.

- Ale fajne te czarne, to piranie? A nie, karpie chyba...

Zdjęcia nie wychodzą, ponieważ odbieram dwa telefony: pierwszy od Najstarszej, która wraca z całonocnej imprezy, a drugi od Tatyszóstki, który określa swoją pozycję, żebyśmy się łatwo znaleźli.

11.30 - cali i zdrowi opuszczamy Oceanarium, czy jak mu tam... Dobieramy się w pary, ustalamy nową strategię poruszania się po zoo, ponieważ w alejkach ciasno. Warszawa obudziła się na dobre. A my mamy połowę pieczątek (czytaj: połowę gadżetów). Znajdujemy miejsce wytchnienia: siadamy w wygodnych leżakach, a młodzi uczą się żonglować. Po paru minutach kręcą talerzami na patykach jak zawodowi klauni.

12.00 - z trzecią pieczątką wchodzimy oglądać gady. W trójkę. Trudno się wepchnąć i tak. Skupiam się na trzymaniu młodszego za  bluzę, zastanawiając się, czy jeśli w amoku dziecko przechyli się za mocno i wpadnie za barierkę, to kajman, niewiele większy od niego, od razu się nań rzuci, czy będę miała czas wezwać jakąś pomoc... Starszy znika z pola widzenia. Na szczęście dostrzegam jego czerwoną bejsbolówkę. Młody tarasuje przejście (i tak wąskie gardło) i wskazuje na nieruchomego gada z szeroko rozwartą paszczą.

- Ooo, on udaje nieżywego, żeby ktoś tam wszedł i wtedy go zje! - kwituje Najmłodszy rezolutnie. Rozluźniam uścisk na bluzie. Nie jest źle. W pawilonie z robactwem już nikogo nie trzymam. Instynkt mi podpowiada, że moje dzieci nie rozbiją terrariów z bezkręgowcami, żeby sprawdzić czy tarantule i skorpiony są jadowite. Małżonek drzemie na słoneczku.

Jeszcze jedna pieczątka. Jeszcze jedna paka gadżetów.

- Ale super ten Dzień Dziecka, wiecie?

Miód na serce. Jemy trzecie śniadanie. Od parasola z pieczątkami odchodzą ludzie bez gadżetów. Wyszły. Jest 12.30. Mąż z juniorami udaje się na plac zabaw, a ja w stronę wyjścia, by wrzucić karty z pieczątkami do urny. Główną nagrodą jest rodzinna wycieczka do Zakopanego czy gdzieś. Wokół namioty - w tym najbliższym "Lalki z osobowością" z wyrazem twarzy trzydziestoparoletnich kobiet w pełnym makijażu gapią się jak nucę z "Fasolkami": "Mydło wszystko umyje..."

Wycieczki nie wylosowaliśmy. O 13.15 opuszczamy ogród zoologiczny, a juniorzy szczebioczą o zwierzętach, o gadżetach, o Dniu Dziecka, że fajny taki.

A to dopiero pół dnia i trochę :) Kto wstał później, też nie stracił.

Komentarze

  1. I widziała paniusia, jak się przysłowie od strzału sprawdziło?
    :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Strzel, a nożyce się odezwą :D

    OdpowiedzUsuń
  3. dzieciom nie wiele do szczescia potrzebne :D A na wycieczke do Lodzi zapraszam :D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jeszcze jeden żonkil, czyli ... gdybym znała Kadisz

W rankingu

Inny świat