Zasłużona nagroda

Piątkowy maraton wypadków rozpoczął się dość nieoczekiwanie.

Starszy z młodszych jako ten DUŻY, tudzież prawie dziesięcioletni, uzyskał niedawno przywilej samodzielnego wracania ze szkoły do domu. Stresu kosztuje mnie to dużo, choć do placówki raptem 10-15 minut spacerkiem. I jedna ulica z tramwajami do przejścia. Ze światłami i przejściem dobrze oznakowanym. I w takim miejscu przejście, że kierowcy się zatrzymują. Ale mamyszostki serce szaleje, kiedy młodzież ma być, a jej nie ma.  Niby siedzę w domu, ale jestem nieobecna. Patrzę na zegarek coraz bardziej nerwowo. Doliczam minuty na obiad, pogaduchy z kumplami. W końcu nie wytrzymuję i dzwonię do szkoły, a wtedy  8-O okazuje się, że młody wyszedł z niej dawno. Starsza siostra, która później kończy lekcje, powiadomiona przez rodziców o zaginięciu przemierza trasę szkoła-dom z zakamarkami oraz przeprowadza wywiad środowiskowy, zakończony informacją, że brat ostatnio widziany był 5 minut od domu w towarzystwie jednego z przyjaciół.  Mamaszostki uspokojona, że nigdzie ambulansu po drodze nie ma ani policji, zaczyna myśleć twórczo, czyli uruchamia opcję Sherlock Holmes unlimited. Dokąd może pójść dziecię w piątkowe czerwcowe popołudnie po lekcjach? Do kumpla, u którego chata wolna, oczywiście, a obok ogrodzony placyk zabaw, taki nieobsrany przez zwierzynę. W kilka telefonów wiadomo już, że u kumpla oprócz zaginionego jest w ogóle kilku gości, wszyscy na huśtawkach, zabawa na całego. Mama kolegi przy okazji zwierza się, że jej samej włos się zjeżył, gdy usłyszała, jaka impreza u nich na podwórku. Paręnaście mniej nerwowych uderzeń serca później zguba zostaje doprowadzona przez Szóstoklasistkę przed oblicze rodzicielki.

Przeprasza, że zapomniał, że miał wrócić - i swoje argumenty, że tak ciepło i fajnie było i M. zapraszał, a przecież jego mama powiedziała do nas, że zawsze możemy wpadać... A ja, wcześniej prawie o dwa zawały przyprawiona ledwo się powstrzymuję, żeby nie wykrzyczeć całej bezsilności. Odtwarzam bez improwizacji, któryś raz z kolei w tym tygodniu, że czekam, że się martwię, że niebezpiecznie, że można umówić się z kolegą i wyjść później...

Staje na tym, że będzie wracał i pamiętał, iż trzeba uprzedzić. Rodziców. Swoich i kolegi. Jest git. Przynajmniej to.

Tymczasem nieboskłon zasnuły szarobure chmury, a po południu mieliśmy pojechać z młodszymi na przedstawienie ilustrowane między innymi ich obrazkami. Kilka fest grzmotów i internet szaleje, o zawrót głowy przyprawiając nie tylko mnie, ale i aplikację "Jak dojadę". Czekam aż się uspokoi, a przy okazji młodzieży wydobywam jakieś koszule elegantsze - wszak jeden z nich laureatem konkursu został i jedzie odebrać nagrodę. Burza mija, ale oberwanie chmury wymusza na nas dostosowanie obuwia do okoliczności.  W dodatku komórkowa wersja "Jak dojade" działa gorzej niż mój własny wewnętrzny przelicznik trasy i czasu z uwzględnieniem okoliczności pogodowych, bez przerwy upewniając się czy na pewno chcę zmienić lokalizację. No ba! Ja też wiem, gdzie są najbliższe przystanki i nie potrzebuję do tego internetu, pfffff...

W sklepie osiedlowym kupuję bilety, a znudzone małolaty gmerają w cukierkach dekoracyjnie wywieszonych przy kasie. Odmawiam kategorycznie, przypominając sobie, że trzeba młodych na kontrolną wizytę u stomatologa zapisać w przyszłym tygodniu. Jednocześnie, sama gmerając w torebce, stwierdzam brak karty miejskiej starszego! Nosz... przez te kazania wychowawcze...

Wydzwaniam młodszą, donosi :) Tymczasem ze sklepu wychodzi pan, który stał za mną w kolejce i wręczając młodym paczkę "Skittles" wprawia mnie w osłupienie, jeszcze większą frustrację oraz stan ZABIERZCIE MNIE STĄD!

- Macie, tylko się podzielcie - powiedział i zniknął zanim wydobyłam jakikolwiek dźwięk.

Całą drogę do przystanku myślę, co zrobiłam źle. Czerwona seksi bluzeczka na mamusi, chłopcy w eleganckich koszulkach i spodniach, a rodzicielka odmawia tego, co jest największą radością dzieci: kuszących, kolorowych, pełnych cukru i innego badziewia, cholernie niezdrowych cukierków. To i kupił.

- Znacie tego pana? - pytam - I okazuje się, że  rodzic kogoś z podstawówki. Trochę oddycham z ulgą, ponieważ nie jest to klasyczny typ pedofila częstującego cukierkami.

Ale... No tak. Człeka nie znam, jedna z kilkuset twarzy, które widuję kilka razy w tygodniu, aaaaa! To jak to tak - teraz będę się wstydzić każdego tatusia, który ze współczuciem będzie się przyglądał mnie, podłej matce i jej nieszczęśliwym dzieciom?

- Miły bardzo, prawda? Będziemy mogli zjeść? - w głosie poruszająca niepewność.

- Tak, jak już będziemy jechać - odpowiadam z rezygnacją.

A właściwie - czego się tu wstydzić? Miły pan chciał zrobić dzieciom przyjemność, niedawno był Dzień Dziecka. Może widział, że się gdzieś spieszę i nie ogarniam. Może on patrzył na dzieci, a ja na portfel, bilet, komórkę, zegarek... Przejmuję paczkę słodyczy. Nim ją otworzymy uciekną nam trzy autobusy, a jeden ugrzęźnie w korku. W tym czwartym, z szybami zaparowanymi od gorącego powietrza wydychanego przez wracającą po ciężkim tygodniu pracy Warszawę, ktoś ustępuje mi miejsca.

- Niech pani sobie usiądzie z tym młodszym.

Ludzie lubią dawać, lubią być mili.

Cztery przystanki i trzy zgubne dla zębów cukierki dalej szukamy peronu SKM. Po oberwaniu chmury kolej nie grzeszy punktualnością, lecz że peron nie ten zorientowałam się dopiero, gdy nasz pociąg wjechał na stację dwa tory dalej. Dobiegamy na szczęście. Ku uciesze młodych szpicem parasolki teatralnie otwieram magiczne drzwi. Wszystkie miejsca zajęte, ale znów ktoś z uśmiechem zwalnia siedzenia dla nas. Obu młodych usypia miarowy stukot kół o szyny. Budzę ich przed Falenicą. Po cukierku - i wysiadamy.

- Mamo umieram z pragnienia, mamy coś do picia?

Uprzytamniam sobie, że zdenerwowana brakiem biletu nie kupiłam picia w sklepie, a po cukierkach suszy, że szok. Na szczęście na peronie młodzi znajdują atrakcję i junior na chwilę zapomina o pragnieniu.

- Popatrz, jaki wodospad!

- Sztuczny deszcz! - chłopcy podziwiają spływający z dachy stacji strumień wody.

Nawi mówi beznamiętnie, że gdzieś tu jest przystanek autobusu mającego dowieźć nas prosto do domu kultury, w którym odbywa się spektakl oraz, że jestem poza trasą. Też mam takie wrażenie - jak okiem sięgnąć - nigdzie w polu widzenia przystanku, a już na pewno nie w kierunku, który sugeruje nawi.

- A nie możemy kogoś zapytać? - przytomnie zauważa starszy.

Dwóch panów tłumaczy nam, że przystanek jest za rondem i za "tą zieloną budką". OK, "Jak dojadę" miało rację. Widzi z góry. Do przedstawienia zostało pięć minut, telefon z kieszeni dalej mi gada, że jestem poza trasą, natomiast autobus się spóźnia. Jest! Brodząc po schody w jeziorach na drodze dowozi nas w miarę szybko. Aplauz z sali widowiskowej słyszymy wchodząc przez bramę. Publiczność nie dopisała - pewnie przez pogodę - ale w trakcie przedstawienia pojawiają się kolejni spóźnialscy.

Po brawach dla aktorów rozdanie nagród dla laureatów konkursu plastycznego. Oraz zaproszenie na poczęstunek. Hektolitry gazowanej kolorowej, niezdrowej oranżady trafiają wprost do ust dzieci i młodzieży. Po trzecim kubeczku pamiątkowa fotografia. Jeszcze odbieramy prace. Młodzi obsługują się sami, znikają z pola widzenia, gdy lokalizuję toaletę. W końcu jej nie zaliczamy, ponieważ "Mamusiu, jeszcze zobacz jaka ta praca fajna i ta, i ta, i ta..."

Robi się późno, a chcę się wydostać przed wieczornym atakiem komarów, ponieważ jest piątek i obiecałam, że będę na dwóch wernisażach. Grzęźniemy w błocku i brodzimy po kostki w ślimakach wszelkich rozmiarów i kształtów. Adidasy to był dobry pomysł. Chłopcy obserwują dziką przyrodę, w amoku dzieląc się uwagami, kiedy czekamy na autobus. Komórka mi zdycha, informując przy okazji, że powinnam wyjść 9 minut temu, żeby zdążyć na pociąg. Wyłączam nawi. Kiedy wysiadamy, młodszy pokazuje 2 ślimaki pełznące po podłodze autobusu. Nie wchodzę w szczegóły, jak się tu znalazły. Według moich wyliczeń do pociągu mamy jeszcze 10 minut, więc nabywamy w sklepiku picie i drożdżówki. Dla mnie z rabarbarem.

Objuczeni jak muły (nagroda, dyplomy osłonięte przed deszczem, prace konkursowe, picie) liczymy na wsparcie tatyszóstki na dworcu, ale nadzieje się rozwiewają szybko. W autobusie młodszy zaczyna przebierać nogami.

- Siku!

Nie pomaga tłumaczenie, że za 5 minut w domu, że tramwaj zaraz przyjedzie. Potrzeba jest nagła i uzasadniona, więc z rezygnacją pozwalam schować się za drzewem i siusiać. Pokaźna strużka przetworzonej oranżady oraz  soku wypływa wzbudzając ciekawość przechodniów. Tramwaj zatrzymuje się na przystanku. Z jego okien na pewno widać więcej, więc zaczynam się rumienić i znów to uczucie ZABIERZCIE MNIE STĄD.

Wyrasta obok mnie z krwi i kości prażanin. Wysiadł z tramwaju.

- Nieźle sika. Fajny chłopak. Ile ma? Mój ma dwa lata...

- Sześć - odpowiadam i chcę zniknąć, chcę do domu, na wernisaż, do Szwecji, na Antarktydę, gdziekolwiek! Co nie zmienia faktu, że z drugiej strony komizm sytuacji powoduje, że chichoczę cała w środku. Zostawiam młodych w domu. I te niezdrowe słodycze też. Jeszcze dżinsy i adidasy zamieniam na spódniczkę i obcasy i z Najstarszym biegniemy zrobić zakupy na jego wyjazd na zieloną szkołę. Spokojnie, na wydechu, ponieważ przed wyjściem dostałam maila, że w naszym centrum handlowym jest właśnie Noc Zakupów, rabaty, atrakcje i te sprawy. Trzy razy odbieram telefony, czemu jeszcze nie ma mnie na wernisażu.

Ale docieram i tu. Choć na jeden. A potem do naszej pracowni. I gdy chcę ślubnemu wyżalić się, że wstrętny, że nie wyszedł na stację, nie odbarczył, nie wspomógł, że siku na przystanku, że ja o jednej bułce z rabarbarem ... - on mi mówi, że za chwilę przyjdzie A.

- Kto? - nie wierzę własnym uszom - Ona? - Myśli moje przy niej od tygodnia, na targi książki po autograf młodemu nie dotarłam. A nawet gdybym dotarła - to jak w takim tłoku pogadać swobodnie? Z koleżanką ze studiów, z którą los to tu, to tam rzucał nas w miejsca podobne, lecz odległe, ale ścieżki nam krzyżował co jakiś czas, a teraz...

Tak, to ona. Góra do Mahometa. Ściskamy się. Pierwszy raz od tylu lat. I znów u nas. 17 lat temu nasze córki imprezowały urodzinowo w tej samej pracowni, siedziałyśmy w tym samym miejscu, gadałyśmy rozbawione. Teraz - nasze dziewczyny na studiach, a my - nie, tym razem nie spotkamy się na wykładach, jak kiedyś co tydzień, w jednej ławce. Ale gdzieś musimy te lata przegadać. Mamy tyle tematów. I tyle wspólnego. I tyle marzeń. Spotkamy się na pewno, nie wiem gdzie. Ale wiem, że ten cały dzień miał wyglądać właśnie tak, poplątany, pomieszany, żeby ona, też w drodze gdzie indziej, trafiła tu. I nie mówcie, że życie jest niesprawiedliwe. Tak miało być.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jeszcze jeden żonkil, czyli ... gdybym znała Kadisz

W rankingu

Inny świat