Mój największy w życiu zawód
Miałam wtedy jakieś 16-17 lat. Miałam jeden niebezpieczny nałóg: czytanie. Literatura, po którą sięgałam kształtowała moje wyobrażenie o świecie. Książki były dla mnie tym, czym współcześnie jest internet.
Miałam półkę ulubionych pozycji i ulubionych autorów. Na pierwszym miejscu: Jules Verne, dzieła wszystkie. Tzn. wszystkich na pewno nie przeczytałam, ale miałam pokaźny zbiór, a znałam wszystko, co zostało wtedy na język polski przetłumaczone. Na drugim miejscu Antoine de Saint-Exupery. Też wszystko, choć w absolutnej czołówce (chyba nawet przed Vernem) były dwie pozycje "Mały Książę" oraz "Ziemia, planeta ludzi". Na trzecim miejscu Ten, Którego imienia przez kilkanaście lat nie chciałam wymawiać. Oraz kilka tomików poezji - Szymborska, Broniewski, Pawlikowska-Jasnorzewska, Słowacki, Gałczyński - w tej kolejności wtedy (Poświatowską poznałam ciut później i zajęła medalowe miejsce) i jeszcze "Słoneczniki" Snopkiewicz, choć to nie poezja. To byli autorzy, których czytając budowałam sobie obraz tego, co jest w życiu ważne. Natychmiast za czołówką znajdowała się literatura skandynawska: Tove Jansson, Astrid Lindgren i Andersen. Potem Wells i "Wojna światów" oraz Lewis Carrol i jego opowieści o Alicji. Za brytyjską "klasyką" - amerykańska. Tu nazwisk cała plejada, ale Twain i Sallinger zdecydowanie na prowadzeniu, za nimi Greene, Faulkner, Hemingway. To były książki, które uzupełniały obraz świata, specyficzne, zacierające granice pomiędzy wyobraźnią a rzeczywistością - ponieważ - przepraszam bardzo, w czasach mojego dojrzewania pojęcie "American dream" nabierało szczególnego znaczenia. Człowiek marzył, aby wyjechać, uciec z tego padołu, rozwinąć skrzydła. W dwóch krajach mówiło się po angielsku. Oczywiście wiedziałam, że wyjadę do któregoś z nich.
Ale zanim to nastąpiło...
Mój profesor od historii w drugiej klasie był szczególnym indywidualistą. Kładł nacisk na to, że przedmiot, którego uczył, to nie tylko wiedza podręcznikowa, ale również - a nawet przede wszystkim - to lektury. To było niezwykłe. Jako jedna z pierwszych przedstawiłam mu moją listę lektur do zaakceptowania. Zrobił wielkie oczy, a następnie wskazał pozycję nr 1 i powiedział, że jej nie zatwierdzi. Zaprotestowałam. Jak to? Mój Dziki Zachód, moi Indianie, ich walka o wolność?
- A jaki temat chciałaby pani tą pozycją zilustrować? - zapytał wcale nie przekonany.
- Wojnę Secesyjną - nie poddałam się.
Zatwierdził. Jako lekturę uzupełniającą. "Winnetou" Karola Maya.
Na moje pytanie dlaczego odparł, że jak poczytam trochę o autorze, to sama zrozumiem.
Wtedy nie było Wikipedii ani Google. Minęło kilka lat, nim dotarłam do informacji, że mój ulubiony autor USA odwiedził dopiero po wydaniu książki. A zaczął ją pisać w więzieniu, do którego parokrotnie trafił za złodziejstwo i szwindel. Byłam zdruzgotana. Całe moje wyobrażenie o historii Stanów Zjednoczonych pochodziło z jego dzieł. Wcześniej wiedziałam, że na pewno wyjadę do USA, znajdę pracę, a potem zaczepię się w jakimś rezerwacie w Arizonie, gdzie mieszkają Apacze. Oczywiście mój mąż miał być Indianinem. Takim, który np. uciekł do Danii lub Szwecji, żeby uniknąć poniżania przez białych Amerykanów, wykształcić się, a potem wrócił na ziemię ojców. Naturalnie, założyłam sobie zeszyt do języka Apaczów, w którym skrupulatnie notowałam każde, absolutnie każde słowo, wyrażenie i zdanie użyte w tym narzeczu przez autora "Winnetou". To był trzeci język obcy, którego się uczyłam (po angielskim i rosyjskim). I nagle, zupełnie nieoczekiwanie mój świat legł w gruzach. May to wszystko wymyślił! Nabrał mnie, oszust, potwór! Przekreślił moje marzenia, a moje uczucia (bardzo się zżyłam z bohaterami powieści) wystawił na pośmiewisko. Poczułam się zdradzona i oszukana. Przez Niemca.
Nie tknęłam powieści przez ponad 20 lat.
Ale nie zapomniałam. Domniemany język Apaczów wyrzuciłam z pamięci, zeszyt chyba zniszczyłam, lecz nigdy nie byłam w stanie zburzyć świata, który zbudował we mnie Karol May. Dzisiaj na autora i jego twórczość patrzę inaczej. Nie jest ważne dla mnie, gdzie zaczął pisać swoją powieść. Ważne jest natomiast to, że aby ją stworzyć, zbudować jej świat i bohaterów, musiał naprawdę wiele przeczytać. I gdzieś w środku być uczciwym. I za to go cenię i podziwiam. Namalował w mojej wyobraźni świat piękny i niezwykły. Poznawałam go potem z filmów dokumentalnych, z książek historycznych, zdjęć i internetu. Poznałam kilku Amerykanów (w tym nawet jednego rdzennego ;) ), którzy mi o nim opowiadali i profesor, która pracowała w rezerwacie plemienia Yurok. Już panu wybaczyłam, Herr May.
Dlaczego o tym piszę dzisiaj? Ponieważ USA to kraj, który intryguje moje dzieci, a ja musiałam się najpierw z nim przeprosić, żeby o nim opowiadać. Przyznać się do tego ośmieszenia się z językiem Apaczów. I wrócić do zdradzonych marzeń. Nie, nie tych o mężu z plemienia Apaczów :lol: Raczej o mustangach, orłach i otwartej przestrzeni. O pow-wow i słuchaniu opowieści. I mogę nawet zapalić fajkę pokoju. Ponieważ "kinnikinnick" to prawdziwe słowo.
Miałam półkę ulubionych pozycji i ulubionych autorów. Na pierwszym miejscu: Jules Verne, dzieła wszystkie. Tzn. wszystkich na pewno nie przeczytałam, ale miałam pokaźny zbiór, a znałam wszystko, co zostało wtedy na język polski przetłumaczone. Na drugim miejscu Antoine de Saint-Exupery. Też wszystko, choć w absolutnej czołówce (chyba nawet przed Vernem) były dwie pozycje "Mały Książę" oraz "Ziemia, planeta ludzi". Na trzecim miejscu Ten, Którego imienia przez kilkanaście lat nie chciałam wymawiać. Oraz kilka tomików poezji - Szymborska, Broniewski, Pawlikowska-Jasnorzewska, Słowacki, Gałczyński - w tej kolejności wtedy (Poświatowską poznałam ciut później i zajęła medalowe miejsce) i jeszcze "Słoneczniki" Snopkiewicz, choć to nie poezja. To byli autorzy, których czytając budowałam sobie obraz tego, co jest w życiu ważne. Natychmiast za czołówką znajdowała się literatura skandynawska: Tove Jansson, Astrid Lindgren i Andersen. Potem Wells i "Wojna światów" oraz Lewis Carrol i jego opowieści o Alicji. Za brytyjską "klasyką" - amerykańska. Tu nazwisk cała plejada, ale Twain i Sallinger zdecydowanie na prowadzeniu, za nimi Greene, Faulkner, Hemingway. To były książki, które uzupełniały obraz świata, specyficzne, zacierające granice pomiędzy wyobraźnią a rzeczywistością - ponieważ - przepraszam bardzo, w czasach mojego dojrzewania pojęcie "American dream" nabierało szczególnego znaczenia. Człowiek marzył, aby wyjechać, uciec z tego padołu, rozwinąć skrzydła. W dwóch krajach mówiło się po angielsku. Oczywiście wiedziałam, że wyjadę do któregoś z nich.
Ale zanim to nastąpiło...
Mój profesor od historii w drugiej klasie był szczególnym indywidualistą. Kładł nacisk na to, że przedmiot, którego uczył, to nie tylko wiedza podręcznikowa, ale również - a nawet przede wszystkim - to lektury. To było niezwykłe. Jako jedna z pierwszych przedstawiłam mu moją listę lektur do zaakceptowania. Zrobił wielkie oczy, a następnie wskazał pozycję nr 1 i powiedział, że jej nie zatwierdzi. Zaprotestowałam. Jak to? Mój Dziki Zachód, moi Indianie, ich walka o wolność?
- A jaki temat chciałaby pani tą pozycją zilustrować? - zapytał wcale nie przekonany.
- Wojnę Secesyjną - nie poddałam się.
Zatwierdził. Jako lekturę uzupełniającą. "Winnetou" Karola Maya.
Na moje pytanie dlaczego odparł, że jak poczytam trochę o autorze, to sama zrozumiem.
Wtedy nie było Wikipedii ani Google. Minęło kilka lat, nim dotarłam do informacji, że mój ulubiony autor USA odwiedził dopiero po wydaniu książki. A zaczął ją pisać w więzieniu, do którego parokrotnie trafił za złodziejstwo i szwindel. Byłam zdruzgotana. Całe moje wyobrażenie o historii Stanów Zjednoczonych pochodziło z jego dzieł. Wcześniej wiedziałam, że na pewno wyjadę do USA, znajdę pracę, a potem zaczepię się w jakimś rezerwacie w Arizonie, gdzie mieszkają Apacze. Oczywiście mój mąż miał być Indianinem. Takim, który np. uciekł do Danii lub Szwecji, żeby uniknąć poniżania przez białych Amerykanów, wykształcić się, a potem wrócił na ziemię ojców. Naturalnie, założyłam sobie zeszyt do języka Apaczów, w którym skrupulatnie notowałam każde, absolutnie każde słowo, wyrażenie i zdanie użyte w tym narzeczu przez autora "Winnetou". To był trzeci język obcy, którego się uczyłam (po angielskim i rosyjskim). I nagle, zupełnie nieoczekiwanie mój świat legł w gruzach. May to wszystko wymyślił! Nabrał mnie, oszust, potwór! Przekreślił moje marzenia, a moje uczucia (bardzo się zżyłam z bohaterami powieści) wystawił na pośmiewisko. Poczułam się zdradzona i oszukana. Przez Niemca.
Nie tknęłam powieści przez ponad 20 lat.
Ale nie zapomniałam. Domniemany język Apaczów wyrzuciłam z pamięci, zeszyt chyba zniszczyłam, lecz nigdy nie byłam w stanie zburzyć świata, który zbudował we mnie Karol May. Dzisiaj na autora i jego twórczość patrzę inaczej. Nie jest ważne dla mnie, gdzie zaczął pisać swoją powieść. Ważne jest natomiast to, że aby ją stworzyć, zbudować jej świat i bohaterów, musiał naprawdę wiele przeczytać. I gdzieś w środku być uczciwym. I za to go cenię i podziwiam. Namalował w mojej wyobraźni świat piękny i niezwykły. Poznawałam go potem z filmów dokumentalnych, z książek historycznych, zdjęć i internetu. Poznałam kilku Amerykanów (w tym nawet jednego rdzennego ;) ), którzy mi o nim opowiadali i profesor, która pracowała w rezerwacie plemienia Yurok. Już panu wybaczyłam, Herr May.
Dlaczego o tym piszę dzisiaj? Ponieważ USA to kraj, który intryguje moje dzieci, a ja musiałam się najpierw z nim przeprosić, żeby o nim opowiadać. Przyznać się do tego ośmieszenia się z językiem Apaczów. I wrócić do zdradzonych marzeń. Nie, nie tych o mężu z plemienia Apaczów :lol: Raczej o mustangach, orłach i otwartej przestrzeni. O pow-wow i słuchaniu opowieści. I mogę nawet zapalić fajkę pokoju. Ponieważ "kinnikinnick" to prawdziwe słowo.
Uporczywie, choć jestem filologiem, nie czytuję biografii i nie oglądam zdjęć autorów ulubionych książek. Po prostu NIE CHCĘ wiedzieć. Bo człowiek przędzie jakieś wyobrażenia, najczęściej całkowicie niezgodne z rzeczywistością. I potem robi mu się kuku.
OdpowiedzUsuńJedynym pisarzem, który mnie nie rozczarował, był Janusz Meissner. Wcale się nie dziwię, że miał trzy żony. Och i ach! :) :) :)
też uwielbiam czytać książki i uwielbiałam w dzieciństwie i tak do dziś
OdpowiedzUsuń"Jestem dzieckiem grzechu" - tak zaczynały się "Słoneczniki" ;-)
OdpowiedzUsuńJak pewnie wiele osób dzisiaj, trafiłam tu za sprawą "Dzieciowo mi" i chętnie będę zaglądać jeszcze nie raz. Pozdrawiam
Witaj, miło mi bardzo :) - A pamiętasz jaka była motywacja narratorki "Słoneczników", by w ten sposób rozpocząć? :)
OdpowiedzUsuń