Majówka stacjonarnie
Myśli i plany były różne: do lasu wiosenny wypad (ale nie, ponieważ kleszcze), do Malborka turystyczny spontan (ale nie, gdyż się zachmurzyło), spacer nad Wisłą (odpadł, ponieważ całą sobotę lało) - lecz w końcu majówka wyszła nam stacjonarnie. I nawet prawie bez elektroniki. Taki fajny luzik, bez zrywania się rano i bez gonienia towarzystwa do łóżek po 21.30. Prawie jak wakacje 8-)
Był czas, żeby dorwać młodych pojedynczo i pogadać. I w kuchni poeksperymentować. Nadrobić zaległości. Na przykład vargabeles. Transylwański deser, palce lizać, którego smak wciąż gdzieś w zmysłach zanotowany. Składnikami są głównie ser, makaron, jajka i rodzynki, a całość ma postać zapiekanki z kluchami na słodko, ale po prostu zakochałam się. Młodzież też. Vargabeles odtworzony z pamięci smakowej może doskonały wizualnie nie był, ale wchłonięty został w ciągu kilku minut. Będzie powtórka, tylko przepis zmodyfikuję.
Najmłodsi w deszczową sobotę dorwali klocki drewniane. Powstało miasto z rzeką i obwodnicą kolejową, London Eye, ulicami Czerwoną, Grochową i Pracownianą. Uwiecznili zdjęciami komórką. Całe szczęście:
- Mamooo, on mi zburzył miasto! - wrzask starszego z młodszych
- Wcale nie!- Najmłodszy wypiera się stanowczo
- To odbudujcie, przecież masz zdjęcia. Na pewno się uda. - mówię z roztargnieniem lekkim, ponieważ chwila podniosła, w TV hymn, a my z Najstarszym dokonujemy przeglądu wojsk, z uwzględnieniem umundurowania i oręża.
- Ale jak?
Po hymnie.
- Widzisz, synku, Warszawa po wojnie była cała zniszczona, ale odbudowano ją na podstawie zdjęć i obrazów i tego, co ludzie pamiętali.
5 minut później:
- Choć zobaczyć moją Warszawę. Odbudowałem. Jest nawet lepsza niż wcześniej.
I wierzcie mi, była :) Przeżyła jeszcze dwa bombardowania, ale za każdym razem chłopcy cierpliwie odbudowywali, modyfikując nieco kolejne projekty ;)
Z Najstarszym tymczasem wymienialiśmy uwagi na temat umundurowania. I stopni wojskowych. I broni. Nagle przypomniało mi się, że sąsiad podarował nam kiedyś bagnet, który wyglądał na przedwojenny. Wydobyłam żelastwo, ukryte przed najmłodszymi w bezpiecznym miejscu. Oczy się Najstarszemu zaświeciły. Numery seryjne były wyraźne, więc pogrzebał w internecie i wyszło, że bagnet niemiecki, z 1936 z Magdeburga.
Dzwonek do drzwi. Prawie jestem pewna, kogo zastanę za drzwiami. Tak, to Świadkowie Jehowy. A właściwie - dwie świadkowe. Jak zwykle miło staram się spławić, ale jedna zadaje mi ciekawe pytanie i ulegam pokusie pogadania na temat, który lubię. Zapomniałam je uprzedzić, że łączy nas wspólna lektura, którą lubię sobie od czasu do czasu porównać z Koranem oraz z legendami i baśniami. Nie nadaję się na neofitkę, w związku z powyższym, lecz krótka dysputa filozoficzna za drzwiami chyba trochę miesza im w głowach, ponieważ chcą się umówić na przyszłą niedzielę. Nie daję gwarancji ;-)
Zabieram się do obiadu. W planach pomidorowa z makaronem oraz skrzydełka duszone z kapustą i pieczarkami, pieczone ziemniaczki przyprawione marokańskimi ziołami i sałatka z mieszanki sałat, papryki, pomidorków koktajlowych i sera feta. W kuchni natychmiast pojawia się kuchcik - starszy z młodszych. Zlecam pomocnikowi krojenie pieczarek, a sama oddaję się oczyszczającej mocy szatkowania kapusty i myślę o tych dwóch kobietach. To musi strasznie ciężko być tak chodzić, świątek, piątek i stukać. Wszędzie odmowa. Przeważnie niemiła. Niechęć - okazywana lub kiepsko ukrywana. Ale jak takie stukanie kształtuje charakter - człowiek uczy się, że nie wolno się poddawać, że wytrwałość przynosi owoce, a także, że jedynymi, którzy cię szanują są ludzie tej samej wiary. Albo zagubieni, których można nawrócić (i ta spod trójki, ha, ha, ha :D - gadam do siebie w myślach). Budzi się we mnie naturalna ciekawość, jak to jest, jacy oni są między sobą. Ale przecież znam kilka co najmniej dziewczyn, poznanych w neutralnych warunkach, nie muszę od razu gonić do zboru, żeby nasiąkać atmosferą. Cenię w nich wytrwałość i dążenie do celu. Czasami zaskakujące, ponieważ nie zawsze są to osoby o silnym ego.
Kolejna jutrzenka majowa przyprawia mnie o strach przed otworzeniem lodówki. Długi weekend skutkuje niemal całkowitym jej opróżnieniem. Udaje mi się znaleźć względnie wystarczającą ilość twarożku, z którego tworzę pachnące wiosną kanapki - ze szczypiorkiem, ogórkiem i świeżą bazylią. Głodomory będą miały co jeść, nim uzupełnimy braki. Zabieram do TESCO dwie sztuki młodzieży. Obiad i deser zaplanowany: jarzynowa, kurczę pieczone, pieczone ziemniaczki, surówka z kapusty z jabłkiem. Na deser obiecałam kupić lody. Długo szwendamy się po dziale z mrożonkami, ponieważ zamrażalnik też świecił pustkami.
- O, mama grzebie w chłodziarce z padliną - chichocze Dziewięciolatek.
- Jesteśmy padlinożercami - podsumowuje Trzynastolatka na widok wydobytych przeze mnie zwłok kurczaka zapakowanych próżniowo i parkuje wózek sklepowy prawie w chłodziarce.
Dorzucam trochę mrożonych warzyw i pospieszam towarzystwo, ponieważ towar mamy nietrwały. Stajemy przed lodami i rozpoczyna się dyskusja:
- Jagodowo-śmietankowe.
- Czekoladowo-karmelowe z orzechami.
- A może jabłkowo-wiśniowe?
Wygrywają posypane orzeszkami czekoladowo-karmelowe. Każę ładować, ale naciągacz zerka w stronę ośmiopaku bigmilków.
- Przypominam tylko, że bigmilki zrobiły się w tym roku niedobre i nie mają polewy z czekolady tylko z mączki chleba świętojańskiego - odzywa się czujnie Młodsza, wie co jeść, moja krew ;)
- Ale co? - nabzdycza się młody.
- Ja TYLKO przypominałam.
Ruszam żwawo do kasy, przy dźwiękach:
- Mamoo, on mnie uderzył szpinakiem!
Pewnie. Ponieważ szpinak daje siłę. Jutro go zjemy, żeby odzyskać to, co straciliśmy podczas majówki ;)
Był czas, żeby dorwać młodych pojedynczo i pogadać. I w kuchni poeksperymentować. Nadrobić zaległości. Na przykład vargabeles. Transylwański deser, palce lizać, którego smak wciąż gdzieś w zmysłach zanotowany. Składnikami są głównie ser, makaron, jajka i rodzynki, a całość ma postać zapiekanki z kluchami na słodko, ale po prostu zakochałam się. Młodzież też. Vargabeles odtworzony z pamięci smakowej może doskonały wizualnie nie był, ale wchłonięty został w ciągu kilku minut. Będzie powtórka, tylko przepis zmodyfikuję.
Najmłodsi w deszczową sobotę dorwali klocki drewniane. Powstało miasto z rzeką i obwodnicą kolejową, London Eye, ulicami Czerwoną, Grochową i Pracownianą. Uwiecznili zdjęciami komórką. Całe szczęście:
- Mamooo, on mi zburzył miasto! - wrzask starszego z młodszych
- Wcale nie!- Najmłodszy wypiera się stanowczo
- To odbudujcie, przecież masz zdjęcia. Na pewno się uda. - mówię z roztargnieniem lekkim, ponieważ chwila podniosła, w TV hymn, a my z Najstarszym dokonujemy przeglądu wojsk, z uwzględnieniem umundurowania i oręża.
- Ale jak?
Po hymnie.
- Widzisz, synku, Warszawa po wojnie była cała zniszczona, ale odbudowano ją na podstawie zdjęć i obrazów i tego, co ludzie pamiętali.
5 minut później:
- Choć zobaczyć moją Warszawę. Odbudowałem. Jest nawet lepsza niż wcześniej.
I wierzcie mi, była :) Przeżyła jeszcze dwa bombardowania, ale za każdym razem chłopcy cierpliwie odbudowywali, modyfikując nieco kolejne projekty ;)
Z Najstarszym tymczasem wymienialiśmy uwagi na temat umundurowania. I stopni wojskowych. I broni. Nagle przypomniało mi się, że sąsiad podarował nam kiedyś bagnet, który wyglądał na przedwojenny. Wydobyłam żelastwo, ukryte przed najmłodszymi w bezpiecznym miejscu. Oczy się Najstarszemu zaświeciły. Numery seryjne były wyraźne, więc pogrzebał w internecie i wyszło, że bagnet niemiecki, z 1936 z Magdeburga.
Dzwonek do drzwi. Prawie jestem pewna, kogo zastanę za drzwiami. Tak, to Świadkowie Jehowy. A właściwie - dwie świadkowe. Jak zwykle miło staram się spławić, ale jedna zadaje mi ciekawe pytanie i ulegam pokusie pogadania na temat, który lubię. Zapomniałam je uprzedzić, że łączy nas wspólna lektura, którą lubię sobie od czasu do czasu porównać z Koranem oraz z legendami i baśniami. Nie nadaję się na neofitkę, w związku z powyższym, lecz krótka dysputa filozoficzna za drzwiami chyba trochę miesza im w głowach, ponieważ chcą się umówić na przyszłą niedzielę. Nie daję gwarancji ;-)
Zabieram się do obiadu. W planach pomidorowa z makaronem oraz skrzydełka duszone z kapustą i pieczarkami, pieczone ziemniaczki przyprawione marokańskimi ziołami i sałatka z mieszanki sałat, papryki, pomidorków koktajlowych i sera feta. W kuchni natychmiast pojawia się kuchcik - starszy z młodszych. Zlecam pomocnikowi krojenie pieczarek, a sama oddaję się oczyszczającej mocy szatkowania kapusty i myślę o tych dwóch kobietach. To musi strasznie ciężko być tak chodzić, świątek, piątek i stukać. Wszędzie odmowa. Przeważnie niemiła. Niechęć - okazywana lub kiepsko ukrywana. Ale jak takie stukanie kształtuje charakter - człowiek uczy się, że nie wolno się poddawać, że wytrwałość przynosi owoce, a także, że jedynymi, którzy cię szanują są ludzie tej samej wiary. Albo zagubieni, których można nawrócić (i ta spod trójki, ha, ha, ha :D - gadam do siebie w myślach). Budzi się we mnie naturalna ciekawość, jak to jest, jacy oni są między sobą. Ale przecież znam kilka co najmniej dziewczyn, poznanych w neutralnych warunkach, nie muszę od razu gonić do zboru, żeby nasiąkać atmosferą. Cenię w nich wytrwałość i dążenie do celu. Czasami zaskakujące, ponieważ nie zawsze są to osoby o silnym ego.
Kolejna jutrzenka majowa przyprawia mnie o strach przed otworzeniem lodówki. Długi weekend skutkuje niemal całkowitym jej opróżnieniem. Udaje mi się znaleźć względnie wystarczającą ilość twarożku, z którego tworzę pachnące wiosną kanapki - ze szczypiorkiem, ogórkiem i świeżą bazylią. Głodomory będą miały co jeść, nim uzupełnimy braki. Zabieram do TESCO dwie sztuki młodzieży. Obiad i deser zaplanowany: jarzynowa, kurczę pieczone, pieczone ziemniaczki, surówka z kapusty z jabłkiem. Na deser obiecałam kupić lody. Długo szwendamy się po dziale z mrożonkami, ponieważ zamrażalnik też świecił pustkami.
- O, mama grzebie w chłodziarce z padliną - chichocze Dziewięciolatek.
- Jesteśmy padlinożercami - podsumowuje Trzynastolatka na widok wydobytych przeze mnie zwłok kurczaka zapakowanych próżniowo i parkuje wózek sklepowy prawie w chłodziarce.
Dorzucam trochę mrożonych warzyw i pospieszam towarzystwo, ponieważ towar mamy nietrwały. Stajemy przed lodami i rozpoczyna się dyskusja:
- Jagodowo-śmietankowe.
- Czekoladowo-karmelowe z orzechami.
- A może jabłkowo-wiśniowe?
Wygrywają posypane orzeszkami czekoladowo-karmelowe. Każę ładować, ale naciągacz zerka w stronę ośmiopaku bigmilków.
- Przypominam tylko, że bigmilki zrobiły się w tym roku niedobre i nie mają polewy z czekolady tylko z mączki chleba świętojańskiego - odzywa się czujnie Młodsza, wie co jeść, moja krew ;)
- Ale co? - nabzdycza się młody.
- Ja TYLKO przypominałam.
Ruszam żwawo do kasy, przy dźwiękach:
- Mamoo, on mnie uderzył szpinakiem!
Pewnie. Ponieważ szpinak daje siłę. Jutro go zjemy, żeby odzyskać to, co straciliśmy podczas majówki ;)
a ja się skusiłam i raz w tygodniu przychodziły do mnie Jehowy zawsze dwie i przestudiowałam ich ksiązeczke też ciekawych rzeczy sie dowiedziałam ale od razu im zaznaczylam że nie mam zamiaru przechodzić na ich wyznanie i taki układ się sprawdzał po jakimś czasie może 6 miesiącach samo się skończyło naturalnie umarło... chyba bardziej bo do pracy poszłam
OdpowiedzUsuń