Niepopularni i niemodni

Wstęp będzie długi. Tu potrzebne jest wprowadzenie, ponieważ postanowiłam zmierzyć się z poważnymi zarzutami.

Lubię wakacje. Przede wszystkim za to, że mogę się wyspać. Od rana luzik, na subtelny dźwięk budzika nie reaguję nerwową myślą "O, rany, jaki dzisiaj dzień?" lub "Kto dzisiaj ma na ósmą?" itp. Prawie 10 miesięcy roku szkolnego to życie w kołowrotku obowiązków, które z czasem rozdzielają się na powoli, lecz niezmiennie dorastających juniorów i juniorki. 2 miesiące oddechu od twardych regulaminów jest przyjemne dla wszystkich. Naturalnie, funkcjonuje (a przynajmniej staramy się, żeby funkcjonował) jakiś ramowy plan, ale z założenia jest to jest czas, kiedy możemy więcej ze sobą przebywać. Fajne jest to, że w wakacje chyba bardziej żyjemy w realu. To okres wypoczynku, spontanicznych wypadów do lasu, nad Wisłę, ale również podsumowań, przewartościowań, porządków w domu i nie tylko. Gdy zbliża się koniec sierpnia, patrzę z sentymentem na gromadkę i smutno mi, że trzeba się będzie z tymi ciepłymi chwilami pożegnać na długi rok szkolny, po którym każde z dzieci będzie już inne. Starsze.

Wakacyjny luzik jest potrzebny również do odświeżenia towarzyskich kontaktów i do nawiązania nowych. Ten rok obfitował w spotkania po latach. Spotkania, które się prędko nie powtórzą. Dla mnie był to pierwszy od wielu lat kontakt z rzeczywistością zwykłego człowieka (czytaj: bez psującej luzik myśli "Muszę zaraz wracać do domu, do dzieci" w tle). A gdy rozmówcom wyczerpywały się opowieści streszczające lat naście lub dwadzieścia, ja zaczynałam nieśmiało, że mam zgrabną gromadkę sześciorga i ... trudno mi było uwierzyć, patrząc w rozszerzające się oczy znajomych, że ich to tak szokuje.

Niepopularni i niemodni jesteśmy: nie uskarżamy się na los bardziej niż przeciętni, widzimy  pozytywne strony życia i umiemy je cenić, cieszą nas rzeczy zwykłe i choć ciągle brakuje nam czasu, to "wyrabiamy się", w miarę. Każde z naszej ósemki ma indywidualne zainteresowania, a niektórzy wyraźne pasje. I jeszcze jeden zarzut: jesteśmy uśmiechnięci. Nie pasujemy do wizerunku typowej wielodzietnej rodziny.

Podsumowuję te wakacyjne doświadczenia z pewnym żalem.  Zanim najmłodsze dziecko osiągnęło wiek szkolny, moje kontakty towarzyskie łączyły dwa skrajne bieguny: rodzin z trójką i więcej lub singli/singielek z przychówkiem lub bez oraz małżeństwa , które latorośle miały odchowane.  Z jednymi  łączyły nas wspólne problemy i sposoby, jak sobie z nimi radzić, z tymi drugimi - "rodzinność", której im w jakimś stopniu brakowało. W ten sposób każdy zachowywał równowagę. To naturalne. Smutne jest to, że dziwi widok "normalnej" rodziny wielodzietnej, bez patologii, radzącej sobie zwyczajnie z codziennością. Z polską codziennością.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jeszcze jeden żonkil, czyli ... gdybym znała Kadisz

W rankingu

Inny świat