MIAŁO BYĆ O WALENTYNKACH

Walentynki w naszej rodzinie to nie święto zakochanych. To raczej dzień okazywania sobie ciepła w szczególny sposób. Miłe gesty, pozytywne nastawienie, radość, rozmowy o miłości. Tradycyjny od lat kilku deser: panna cotta z truskawkami.

Walentynki z Kupidynem jako symbolem nigdy mi nie pasowały. Z serduszkiem – owszem, jak najbardziej. Łatwiej wtedy pogadać o tym, kogo i co się kocha. Miłość to nie kwestia „ustrzelenia celu”. To dostrzeżenie tego, co miłe, co najdroższe sercu, dbanie o to i ochranianie. I chyba w tej kwestii moje myślenie zgodne jest ze starożytnym pierwowzorem Walentynek, czyli Luperkaliami, świętem bogini Junony i bożka Pana, obchodzonymi w Cesarstwie Rzymskim 14 i 15 lutego. Trudne jest pogodzenie święta bogini małżeństwa i boga przyrody. To jak połączenie dwóch przeciwstawnych sił.

Pamiętam taki jeden dzień, kiedy miałam 4 albo 5 lat. Mama dała mi kredki i narysowała piękne małe serduszko, podzielone, dwukolorowe. Narysowałyśmy wspólnie jeszcze mnóstwo takich serduszek, całą kartkę z zeszytu. Każde było inne. I każde dwukolorowe.

Kiedy udaje nam się stworzyć coś pięknego, przeżyć lub osiągnąć coś wspaniałego, chcielibyśmy tę chwilę przypieczętować, utrwalić, zatrzymać w czasie i przestrzeni. Tymczasem życie płynie. Nie ma nic trwałego. Oprócz myśli i idei, których nie da się dotknąć.

Gdzieś tam głęboko chowam wspomnienia najpiękniejszych chwil z najbliższymi. Gdzieś odkładam obrazy radości i szczęścia. Zdjęcia blakną. Pamięć uczuć – nigdy.
Choć chciałbym, by moje dzieci były wciąż małe, wypełniały całe moje życie niekończącym się strumieniem radości poznawania i odkrywania świata, coraz częściej myślę o tym, że każde z nich ma już swój świat marzeń i dążeń. I często ich wybory będą sięgały daleko poza zasięg moich skrzydeł. „Będę pilotem”, „Zostanę papieżem”, „Wyjadę do Londynu” – to tylko maleńka próbka tego, z czym spotykam się codziennie.

Kiedyś chciałam być astronautką. W czwartej lub piątej klasie podstawówki podzieliłam się tym marzeniem z przyjaciółką ze szkolnej ławy. „Dziwię ci się, że wybrałabyś dla siebie taką straszną śmierć” – stwierdziła pragamatyczna córka pielęgniarki. W tamtych czasach i w tamtym systemie politycznym loty w kosmos rzadko kończyły się szczęśliwym powrotem. Ale dla mnie nie miało to znaczenia: chciałam tylko zobaczyć Ziemię z oddali, poczuć stan nieważkości, na jedną, jedyną chwilę.

Moje walentynkowe serce w połowie jest ofiarowane matczynej ochronie Junony, a w połowie uniesione muzyką fletni Pana. Tak musi być, by móc doświadczać radości i miłości przez całe życie.

kazdy poczatek to ksiega otwarta w polowie

Komentarze

  1. Jeśli masz ochotę na blogozabawę, zapraszam :)
    Pozwolilam sobie nominowac Cię do blogowego wyróżnienia, mam nadzieję, że sie nie obrazisz :D
    serdeczności
    ewa
    http://horylka.blogspot.com/2013/02/the-versatile-blogger-award.html

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jeszcze jeden żonkil, czyli ... gdybym znała Kadisz

W rankingu

Inny świat