Zagranice
Granice są po to, by je pokonywać.
Przypominają mi się drzwi przedszkola, za którymi zniknął tata. Był styczeń. Miałam cztery lata. To był jakiś ponury ciemny dzień, kiedy przedszkole było błeee. Nie chciałam zostać. Wychowawczyni słodko namawiała: „Choć, pobawisz się taką zabawką, jaką chcesz, powiedz, która jest twoja ulubiona?” Sprytne. Nie wszystkimi zabawkami wolno było się nam bawić. Były takie, co stały jakby dla ozdoby, tylko grzecznym dzieciom wolno było je ruszać. Ja nie byłam aż tak grzeczna. Chciałam zawsze tu i teraz, a jak nie, to foch. Powiedziałam na którym regale i na której półce stoją śliczne malutkie kolorowe drewniane słoniki na kółkach. „Idź, weźmiesz sobie sama, a tata tu poczeka.” To był podstęp. Przybiegłam ze słonikami, żeby pokazać, żeby jeszcze powiedzieć tacie „Cześć”, ale już go nie było. Zrozpaczona i zawiedziona usiadłam w szatni. Wychowawczyni już nie była taka miła, „jak sobie chcesz tu siedzieć, to siedź”. Drzwi miały zasuwkę. Taką normalną, ale dla mnie magiczną. Wysoko. Strasznie wysoko. Nie dosięgnęłabym jej nawet z krzesła. Ale nauczycielka coś przeoczyła. Nie było widać jasnego prostokącika zasuwki: drzwi były otwarte. Nie ubrałam bucików, chlap, chlap, chlap mokły kapcie w topniejącym śniegu. Już mokre były nie tylko stopy, ale lodowata wilgoć wspinała się po rajstopkach w górę, już do kolan, już powyżej. Tak daleko do trabanta na parkingu. ”Tata!” Mam oczy wpatrzone w sylwetkę kierowcy. Nasiąknięte kapcie spadają w mokrej brei, ale biegnę dalej. Samochód rusza. „Tata, tata!” Wyjeżdża z parkingu na ulicę. Już nie mam siły biec. Nagle auto zatrzymuje się. Nie pamiętam, co tata powiedział. Siedziałam przykryta jego kożuchem i czapką, na tylnym siedzeniu. Trzęsłam się z zimna, ale byłam szczęśliwa, że mnie zobaczył, że się zatrzymał. Że nie będę dziś w tym złym przedszkolu.
Najstarsza miała 5 lat, kiedy dostała się do przedszkola. Najstarszy był wtedy zabawnym, pogodnym toddlerkiem, pulpeciastym. Do przedszkola mieliśmy 5 pięter kamienicy i 10 minut pieszo. Z wózkiem było ciężko, z nosidełkiem trochę lżej. Na każde „Nie chcę iść dzisiaj do przedszkola” miałam przed oczami tamten styczniowy poranek z własnego dzieciństwa. Wiedziałam, że moja krew z krwi i tak postawi na swoim, więc bez sensu podstępy. Grzeszyłam obietnicami: „Wiesz, dzisiaj coś ci przyniosę, gdy po ciebie przyjdę” I przynosiłam. Dobry piesek, zasłużyłaś na nagrodę. Naklejki, maskotki, drobiazgi osładzały te dłużące się godziny pierwszego przedszkolnego roku. Ale były czasami i takie dni, gdy rajstopki same zakładały się na lewą stronę, ginął but albo rękawiczka. „Wiesz, odbiorę cię dzisiaj zaraz po obiedzie” to moje tajemne zaklęcie, na które czasami mogłam sobie pozwolić. Była gotowa w mgnieniu oka i szłyśmy schodami, chodnikami, szczebiocąc o szmatkach, kwiatkach, koleżankach. No i obietnicy dotrzymywałam.
Najstarszy miał siostrę w przedszkolu, więc rzadko było „Ja dziś nieee chcęęęę.” I tak poszło: młodszy ze starszych miał brata, Młodsza miała dwóch braci, a potem jednego, później starszy z młodszych miał siostrę. Było im łatwiej. Ale mimo wszystko… młodszego ze starszych zawrócono, gdy wymknął się z przedszkolnego ogródka i zmierzał w kierunku domu. A starszy z młodszych już pierwszego dnia zwiedził wszystkie przedszkolne pomieszczenia. Samodzielnie.
„Nie dotykaj, to gorące, oparzysz się!” Nie można zrozumieć „gorące” nie poczuwszy tego na własnej skórze. Przez pierwsze pięć lat mojego życia każdą jesień, zimę i każde przedwiośnie wpatrywałam się w babcię lub dziadka rozpalających ogień w piecu. Ogień był magiczny. Po kilku godzinach ażurowe drzwiczki pieca robiły się czerwone. Sprawdziłam, czy na pewno są gorące. Raz tylko. A kiedy Najstarsza była jedyna kupiłam zestaw naklejek, które pod wpływem temperatury zmieniały kolor z czarnego na oczojebny oranż z napisem HOT. Obkleiłam nimi kuchenkę gazową z każdej dostępnej dla małych rączek strony, a nawet żelazko. Ale i tak sprawdziła, co to znaczy. A mimo wszystko ostrożności nauczyła się dopiero po wylaniu na siebie gorącego rosołu ze swojego talerzyka.
Dla młodszych naklejek też starczyło, ale było ich mniej. Nie kupowałam. Wydawało mi się, że bez naklejek też uda się wyznaczyć te naturalne granice. Najstarszy dotknął palnika kuchenki. I wróbelek Elemelek na paluszku miał bąbelek. A potem wylał na siebie gorące mleko. Najmłodszy zrobił to samo z herbatą.
W tym roku po raz pierwszy sprawdzamy, czy fajna jest zima w mieście Warszawa. Po zajęciach zabieram najmłodszych do domu, wygłupiamy się na śniegu, mokrzy, ale rozbawieni, przecież wyschną, ubrania też. A śniegu dużo, od psich kup dzieli ich co najmniej dziesięciocentymetrowa warstwa. Teraz odwilż. I to w taki smutny poranek, gdy skończył się sen o „Śnie Pszczoły”. Chodnikami spływają potoki i strumyki. W resztkach śniegu tkwiły lodowe sztylety sopli, w które natychmiast moi panowie się zaopatrzyli. Najmłodszego przyłapuję na lizaniu srebrzysto- przezroczystego zimowego cuda. „Patrz mamo, jem loda!” „A jeśli wcześniej nasikał na niego pies?” - pytam. Trzydziestocentymetrowa zdobycz z trzaskiem rozbija się na chodniku. „Kupimy prawdziwe lody? Takie do jedzenia?”
Naturalne granice są lepsze, bo nawet dla kilkulatków wydają się uzasadnione. Ale wszystkie mury i bariery, które bronią dostępu do dziecięcych pragnień, mogą zostać pokonane. To naturalne. I przerażające. Tłumaczyłam i tłumaczę wszelkie zakazy. Można spaść, uderzyć się, skaleczyć się, zrobić sobie krzywdę, ciężko zachorować, nie trafić do domu, zgubić się, nie zobaczyć więcej mamy i taty… Ale wiem, że dzieci i tak będą forsować granice, wykorzystywać luki w zabezpieczeniach. W pewnym wieku to tylko drzwi i zamki. Potem wabią filmy, tajemnicze używki, impry, seks.
Moim jedynym sposobem na te „zagranice” jest wspólne odkrywanie ich tajemnic. Na przykład rodzinne oglądanie filmów. To nasz nowy język komunikacji. Przez wiele lat działał tylko w jedną stronę, ale ostatnio starsi zaproponowali nam kilka wieczorów filmowych. Tym razem oni wybrali filmy. Pytają czy się podobało. I dlaczego. I dlaczego nie. Oni opowiadali o swoich wrażeniach. A przy okazji zmierzyliśmy się z kilkoma poważnymi tematami.
Kiedy słucham moich starszych synów, wydaje mi się, że są dojrzali i poważni. Kiedy patrzę gdy się kłócą i grzmocą poduszkami lub innymi przedmiotami, wciąż widzę w nich dzieci, które mogą pobiec boso przez śnieg, gdy spotka je zawód.
Przypominają mi się drzwi przedszkola, za którymi zniknął tata. Był styczeń. Miałam cztery lata. To był jakiś ponury ciemny dzień, kiedy przedszkole było błeee. Nie chciałam zostać. Wychowawczyni słodko namawiała: „Choć, pobawisz się taką zabawką, jaką chcesz, powiedz, która jest twoja ulubiona?” Sprytne. Nie wszystkimi zabawkami wolno było się nam bawić. Były takie, co stały jakby dla ozdoby, tylko grzecznym dzieciom wolno było je ruszać. Ja nie byłam aż tak grzeczna. Chciałam zawsze tu i teraz, a jak nie, to foch. Powiedziałam na którym regale i na której półce stoją śliczne malutkie kolorowe drewniane słoniki na kółkach. „Idź, weźmiesz sobie sama, a tata tu poczeka.” To był podstęp. Przybiegłam ze słonikami, żeby pokazać, żeby jeszcze powiedzieć tacie „Cześć”, ale już go nie było. Zrozpaczona i zawiedziona usiadłam w szatni. Wychowawczyni już nie była taka miła, „jak sobie chcesz tu siedzieć, to siedź”. Drzwi miały zasuwkę. Taką normalną, ale dla mnie magiczną. Wysoko. Strasznie wysoko. Nie dosięgnęłabym jej nawet z krzesła. Ale nauczycielka coś przeoczyła. Nie było widać jasnego prostokącika zasuwki: drzwi były otwarte. Nie ubrałam bucików, chlap, chlap, chlap mokły kapcie w topniejącym śniegu. Już mokre były nie tylko stopy, ale lodowata wilgoć wspinała się po rajstopkach w górę, już do kolan, już powyżej. Tak daleko do trabanta na parkingu. ”Tata!” Mam oczy wpatrzone w sylwetkę kierowcy. Nasiąknięte kapcie spadają w mokrej brei, ale biegnę dalej. Samochód rusza. „Tata, tata!” Wyjeżdża z parkingu na ulicę. Już nie mam siły biec. Nagle auto zatrzymuje się. Nie pamiętam, co tata powiedział. Siedziałam przykryta jego kożuchem i czapką, na tylnym siedzeniu. Trzęsłam się z zimna, ale byłam szczęśliwa, że mnie zobaczył, że się zatrzymał. Że nie będę dziś w tym złym przedszkolu.
Najstarsza miała 5 lat, kiedy dostała się do przedszkola. Najstarszy był wtedy zabawnym, pogodnym toddlerkiem, pulpeciastym. Do przedszkola mieliśmy 5 pięter kamienicy i 10 minut pieszo. Z wózkiem było ciężko, z nosidełkiem trochę lżej. Na każde „Nie chcę iść dzisiaj do przedszkola” miałam przed oczami tamten styczniowy poranek z własnego dzieciństwa. Wiedziałam, że moja krew z krwi i tak postawi na swoim, więc bez sensu podstępy. Grzeszyłam obietnicami: „Wiesz, dzisiaj coś ci przyniosę, gdy po ciebie przyjdę” I przynosiłam. Dobry piesek, zasłużyłaś na nagrodę. Naklejki, maskotki, drobiazgi osładzały te dłużące się godziny pierwszego przedszkolnego roku. Ale były czasami i takie dni, gdy rajstopki same zakładały się na lewą stronę, ginął but albo rękawiczka. „Wiesz, odbiorę cię dzisiaj zaraz po obiedzie” to moje tajemne zaklęcie, na które czasami mogłam sobie pozwolić. Była gotowa w mgnieniu oka i szłyśmy schodami, chodnikami, szczebiocąc o szmatkach, kwiatkach, koleżankach. No i obietnicy dotrzymywałam.
Najstarszy miał siostrę w przedszkolu, więc rzadko było „Ja dziś nieee chcęęęę.” I tak poszło: młodszy ze starszych miał brata, Młodsza miała dwóch braci, a potem jednego, później starszy z młodszych miał siostrę. Było im łatwiej. Ale mimo wszystko… młodszego ze starszych zawrócono, gdy wymknął się z przedszkolnego ogródka i zmierzał w kierunku domu. A starszy z młodszych już pierwszego dnia zwiedził wszystkie przedszkolne pomieszczenia. Samodzielnie.
„Nie dotykaj, to gorące, oparzysz się!” Nie można zrozumieć „gorące” nie poczuwszy tego na własnej skórze. Przez pierwsze pięć lat mojego życia każdą jesień, zimę i każde przedwiośnie wpatrywałam się w babcię lub dziadka rozpalających ogień w piecu. Ogień był magiczny. Po kilku godzinach ażurowe drzwiczki pieca robiły się czerwone. Sprawdziłam, czy na pewno są gorące. Raz tylko. A kiedy Najstarsza była jedyna kupiłam zestaw naklejek, które pod wpływem temperatury zmieniały kolor z czarnego na oczojebny oranż z napisem HOT. Obkleiłam nimi kuchenkę gazową z każdej dostępnej dla małych rączek strony, a nawet żelazko. Ale i tak sprawdziła, co to znaczy. A mimo wszystko ostrożności nauczyła się dopiero po wylaniu na siebie gorącego rosołu ze swojego talerzyka.
Dla młodszych naklejek też starczyło, ale było ich mniej. Nie kupowałam. Wydawało mi się, że bez naklejek też uda się wyznaczyć te naturalne granice. Najstarszy dotknął palnika kuchenki. I wróbelek Elemelek na paluszku miał bąbelek. A potem wylał na siebie gorące mleko. Najmłodszy zrobił to samo z herbatą.
W tym roku po raz pierwszy sprawdzamy, czy fajna jest zima w mieście Warszawa. Po zajęciach zabieram najmłodszych do domu, wygłupiamy się na śniegu, mokrzy, ale rozbawieni, przecież wyschną, ubrania też. A śniegu dużo, od psich kup dzieli ich co najmniej dziesięciocentymetrowa warstwa. Teraz odwilż. I to w taki smutny poranek, gdy skończył się sen o „Śnie Pszczoły”. Chodnikami spływają potoki i strumyki. W resztkach śniegu tkwiły lodowe sztylety sopli, w które natychmiast moi panowie się zaopatrzyli. Najmłodszego przyłapuję na lizaniu srebrzysto- przezroczystego zimowego cuda. „Patrz mamo, jem loda!” „A jeśli wcześniej nasikał na niego pies?” - pytam. Trzydziestocentymetrowa zdobycz z trzaskiem rozbija się na chodniku. „Kupimy prawdziwe lody? Takie do jedzenia?”
Naturalne granice są lepsze, bo nawet dla kilkulatków wydają się uzasadnione. Ale wszystkie mury i bariery, które bronią dostępu do dziecięcych pragnień, mogą zostać pokonane. To naturalne. I przerażające. Tłumaczyłam i tłumaczę wszelkie zakazy. Można spaść, uderzyć się, skaleczyć się, zrobić sobie krzywdę, ciężko zachorować, nie trafić do domu, zgubić się, nie zobaczyć więcej mamy i taty… Ale wiem, że dzieci i tak będą forsować granice, wykorzystywać luki w zabezpieczeniach. W pewnym wieku to tylko drzwi i zamki. Potem wabią filmy, tajemnicze używki, impry, seks.
Moim jedynym sposobem na te „zagranice” jest wspólne odkrywanie ich tajemnic. Na przykład rodzinne oglądanie filmów. To nasz nowy język komunikacji. Przez wiele lat działał tylko w jedną stronę, ale ostatnio starsi zaproponowali nam kilka wieczorów filmowych. Tym razem oni wybrali filmy. Pytają czy się podobało. I dlaczego. I dlaczego nie. Oni opowiadali o swoich wrażeniach. A przy okazji zmierzyliśmy się z kilkoma poważnymi tematami.
Kiedy słucham moich starszych synów, wydaje mi się, że są dojrzali i poważni. Kiedy patrzę gdy się kłócą i grzmocą poduszkami lub innymi przedmiotami, wciąż widzę w nich dzieci, które mogą pobiec boso przez śnieg, gdy spotka je zawód.
Komentarze
Prześlij komentarz