PRACOCHŁONNE DOMOWE SZNURKI

Drugoklasista odrabia lekcje. Tworzy rodzinę wyrazu „dom”. Pierwsze trzy słowa pisze z marszu, potem zamyśla się. Próbuję go naprowadzić: „Wiesz, jak nazywa się człowiek, który bardzo lubi przebywać w domu, nie lubi wyjeżdżać ani wychodzić…” – „Wiem! Leń!” – stwierdzenie Starszego z Młodszych na moment odbiera mi mowę. Przygnębiona, ale nie zniechęcona porażką zaczynam z innej beczki: „Jeżeli ktoś lubi swój dom, dba o jego wygląd, o porządek, to nie jest leniem. Taki ktoś po prostu woli przebywać w swoim domu bardziej niż gdzie indziej i stara się, by to miejsce wyglądało pięknie i przyjemnie i często wkłada w to bardzo dużo pracy. Taki ktoś to domator.” Drugoklasista dumnie dopisuje nowo poznane słowo i po chwili rzuca się w otchłań pudła z klockami Lego. A mnie ten „leń” spokoju nie daje.

Zastanawiam się (lepiąc domowe pierogi, sposobem mojej babci, ręcznie, bez „maszynki”), dlaczego to, co robimy w domu jest tak mało doceniane. Niedawno dobrych kilka dni zajęło mi i starszym chłopcom obmyślanie wyglądu ich pokoju po modernizacji. Zabawiliśmy się w architektów wnętrz: dobraliśmy wspólnie kolory farb, mebli, zasłon, elementów dekoracyjnych, przestudiowaliśmy katalogi, oferty sklepów, spędziliśmy wiele godzin w sklepach; następnym etapem było wymalowanie pokoju (wykonanie: tata plus rezydenci) – efekt końcowy przerósł nasze wyobrażenia. I mimo zmęczenia wszyscy mieliśmy frajdę.

Miesiąc wcześniej pokój małych chłopców przeszedł metamorfozę, a trwało to podobnie – około tygodnia. I nie było łatwe, ponieważ nie kupowaliśmy nowych mebli, tylko wykładzinę i farby. No i lampę, ostatnią w sklepie, wybraną przez Drugoklasistę. Ale nie przyszło nam do głowy nazwać tego pracą, choć młodzi koczowali, śpiąc na gościnnej kanapce w salonie, choć zmęczenie dawało się we znaki i młodszym i starszym… A to była naprawdę ciężka robota, w którą zaangażowali się wszyscy.

Lepię te pierogi i myślę, że kupno gotowych to często lepsze rozwiązanie, oszczędzające czas, ale ten właśnie eksperymentalny przepis (farsz z kaszy mazurskiej, ryżu, kosmicznej ilości smażonej cebulki z solą, pieprzem, odrobiną tymianku i majeranku, a ciasto z mieszaniny mąki pszennej i owsianej) jest mój, jeden jedyny na świecie i rodzinka będzie się produktem finalnym zajadać, a choć spędzę w kuchni etatowe 8 godzin ( licząc z przygotowaniem i posprzątaniem), to też nikt nie nazwie tego PRACĄ.

Po pierogach chwytam laptopa, żeby zamówić łaty na przetarte spodnie młodych i popłacić rachunki. Godzinka, czy dwie – nikt tego nie liczy. Nikt nie wlicza też do godzin pracy odprowadzania do i odbierania dzieci ze szkoły, czasami połączonego z dodatkową atrakcją dla młodych w postaci np. jazdy na sankach zimą czy na rowerze lub hulajnodze wiosną i jesienią. A to też trzeba umieć zorganizować. Wiedzieć kiedy, jak, zapewnić środki.

Najmłodszego przyprowadza późnym popołudniem ze szkoły tata. W tornistrze Młodego brakuje piórnika i bidonu. Ustalamy, że problem rozwiążemy następnego dnia rano. Wypada znów kolej małża, ale telefonicznie zdaje mi relację, że piórnik odnaleziony, bidon też, aczkolwiek zawartość tego drugiego nieświeża. Odbieram Najmłodszego po lekcjach i cóż – piórnik jest, ale inny…

Przypomina mi się pewna moja rozmowa kwalifikacyjna sprzed lat kilku, nietypowa dość, bo w formularzu otrzymanym bezpośrednio przed nią trzeba było wypełnić m.in. cechy, którymi się dysponuje oraz cechy, które się w sobie ceni. Nie miałam problemów z wypełnieniem tych rubryk, bo takie zwykłe codzienne rzeczy jak dobra organizacja, spostrzegawczość, zaradność, umiejętność radzenia sobie ze stresem, umiejętność podejmowania decyzji, zdolności mediacyjne (czytaj: rozdzielanie skłóconego rodzeństwa), interpersonalne (każdemu z młodych przedstawić sytuację w taki sposób, by dotarło, indywidualnie) charakteryzują każdą wielomatkę. Podczas rozmowy posługiwałam się wyłącznie przykładami z codziennego życia - i ku mojemu zdziwieniu - zaproponowano mi kierowanie zespołem młodych ludzi.

Często nie doceniamy wagi umiejętności, którymi dysponujemy. Nie podjęłam wtedy tej pracy, bo poczułam, że jeszcze nie jestem gotowa, że moje dzieci są za małe, a pociąganie za sznurki domowej machiny to naprawdę DUŻA RZECZ. To praca, na której efekty trzeba czasami długo czekać, ale potem … potem owoce zbiera się latami. A nowe wciąż dojrzewają...

Komentarze

  1. Myślę, że nikt pracy domowej nie ceni, bo my same - kobiety - jej nie cenimy. Kiedy czytałam Twoją notkę, przed oczami stanęło mi pewne wspomnienie. Otóż pyta mnie moja znajoma, psycholożka, co dziś robiłam.
    - Właściwie to nic - odpowiadam, choć nie usiadłam nawet na pięć minut, pomijając siedzenie za kierownicą, kiedy przemieszczałam się od kapliczki do kapliczki, załatwiając różne sprawy sobie, rodzinie i tym tam... od Królika.
    - Może nie cenisz należycie swojej pracy? - Zapytała.
    Właśnie. Może nie cenię? Może my wszystkie, nauczone roli służebnej, poniekąd uważamy, że to naturalne?

    I wiesz? Przyszło mi do głowy, że teraźniejsze młode dziewczyny są mądrzejsze. Bardziej żądaniowe (patrzę na córkę). One będą wymagały, by należytą wagę przykładać do wszystkiego, co robią. A jak nie, to nie będą robiły. I słusznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się z Tobą. Myślę, że nasze pokolenie (a i wcześniejsze chyba też) dopiero uczy się cenić swoją pracę, a nasze dzieci mają trochę łatwiej. Zwłaszcza, gdy są w wieku, kiedy są "najmądrzejsze" :D Natomiast tą rolą służebną ciut mnie zaskoczyłaś, nigdy patrzyłam na to z tej strony, może dlatego, że uważałam, że pewnymi sprawami nikt lepiej ode mnie się nie zajmie. Ale za to ważnym i przemyślanym ćwiczeniem stało się dla mnie używanie terminologii stosowanej w zarządzaniu zasobami ludzkimi w odniesieniu do "zwykłych", "codziennych" spraw. To po prostu daje świadomość, że rodzina to cenny kapitał, który nie powstaje z niczego,a za którego rozwój jesteśmy odpowiedzialni.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Jeszcze jeden żonkil, czyli ... gdybym znała Kadisz

W rankingu

Inny świat