JOANNA D’ARC, GŁOSY ZZA ŚCIANY I CIASNE KALENDARZE


Zamiast korzystać z pamięci zewnętrznej bezustannie obciążam swój twardy dysk. Znów nie udało mi się wszystkich ważnych spraw zanotować w kalendarzu w kuchni - za mało tam miejsca. Kiedy hipokamp zaczyna się przegrzewać, robię małą przerwę.

Przez ciastowatą breję śniegową praskich chodników udaje mi się dobrnąć do pracowni. Śnieg wciąż pada, układając do snu baśniową Warszawę w świetle latarni stylizowanych na dawne, gazowe. Ktoś przede mną wszedł do tej samej bramy i tupiąc energicznie otrząsał buty. Już chciałam ukłonić się dawno nie widzianej sąsiadce, gdy nagle odwróciła się. Zmyliła mnie sylwetka, znane ruchy: to nie była sąsiadka, lecz jej córka! Rówieśniczka mojej Najstarszej, też pełnoletnia. Cudze dzieci tak szybko dorastają.

Wieczór w pracowni owocuje dłubaniną w linoleum. Zamiast muzyki (zepsuło się radio) słucham głosów zza ściany. Dziecięce kłótnie, nagle jakiś łomot, coś spadło i krzyk – „To nie ja, to ona, ja nic nie ruszałem” – zupełnie jak u nas. Obcy (po mutacji) głos najstarszego z dzieci sąsiadów przypomina mi, że czas jednak upływa. W domu tego nie zauważam, ale tu, gdy widząc przez moment znajomą kobietę ze zmęczonymi oczami odruchowo chcę jej powiedzieć „Jakie fajne biżu!” i dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to przecież moje odbicie i podziwiam naszyjnik z Antypodów podarowany mi niedawno przez rodziców.

W linorycie wydziergałam ważkę, potem motyla. Wolność ma skrzydła. Jest lekka. Ale krótka. Pozornie. Czas to osobliwe zjawisko, kto wymyślił, żeby mierzyć go zegarkiem i kalendarzem?

Jeżeli nie pracownia, to łazienka. Sprawia tylko pozory bezpieczeństwa, ale na krótką chwile może stać się azylem, zwłaszcza wtedy, gdy potrzebny jest natychmiastowy reset. Nie jestem wolna od syndromu łazienkowego każdej mamy. Wystarczy zamknąć drzwi i odkręcić kran i już moja obecność staje się niezbędna, bo coś się dzieje. Albo sąsiad zza ściany głośno rozprawia przez telefon. Tak jak dziś: „Jak ja żyję? No żyję, żyję, ale wiesz, dlaczego? Tu w tym mieszkaniu nic się nie uchowa, ani zwierzę, ani rośliny, nic. Ja też bym już dawno sczezł, gdyby nie to, że sobie tego browara kupię.” Przed oczami maluje mi się smutny obraz samotnego starszego pana Mariana z sąsiedniej klatki schodowej. Znam go tylko z jego telefonów do radia i telewizji, w których dzieli się swoimi poglądami, gdy ja biorę kąpiel. Chwilami czuję się jego myślami bardziej przybita niż własnymi.

Znalazłam jeszcze jeden sposób. Sobotnie wypady na szkolenia nie tylko pozwalają mi zachować ciągłość samokształcenia. Wpisałam je obowiązkowo w mój wirtualny kalendarz, pierwsze na liście, przed sprzątaniem, praniem itp.  Choć zawsze szukam znajomych twarzy, często poznaję kogoś nowego. Dzielimy się wrażeniami i doświadczeniami. Poznanie nowej twarzy dawnej koleżanki ze studiów pozwala na pozytywną refleksję, że ma w życiu cel, jej TEŻ się udało. Ktoś ucieka wzrokiem, znika w tłumie. To dziewczyny, które jeszcze szukają drogi. Może właśnie oderwały się od wrzeszczącego ssaka, na chwilę zmieniły rzeczywistość, wstydzą się tego, że aktualnie ich najważniejsze tematy do rozmów to kolki, pieluchy i szczepienia. To są ważne tematy. Tylko pokutuje w nas przeświadczenie, że na konferencjach nie wypada o nich mówić. Ale gdy znajdzie się bratnią duszę, w ruch idą komórki, fotki dzieci, wnuków, chwalenie się ich sukcesami, począwszy od raczkowania, na szkolnych/studenckich osiągnięciach skończywszy. W kilku krótkich myślach streszczamy nasze życie. Nagle dociera do nas, z czego jesteśmy dumne. I nad czym trzeba jeszcze popracować.

Ucieczka z domu daje szansę oderwać się od codzienności, od kołowrotu, od ciągłego patrzenia na zegarek, poganiania się i natrętnych myśli, zmusza do spojrzenia na siebie z dystansem. Nagle otwierają się zapomniane szufladki z tysiącem zapomnianych myśli, zdejmuję maskę kury udomowionej i jestem sobą. Taką dwudziestoparoletnią sobą, ale już nie taką zagubioną jak kiedyś. W jednej chwili staję się Joanną d’Arc, w zbroi i z mieczem, pełną energii, wiary i sił. Zarażam entuzjazmem, śmiechem i jestem taka aż do powrotu do domu. Na progu zdejmuję złote pantofelki i tak pozytywnie naładowana ochoczo zmieniam się w Kopciuszka. Tych kilku godzin wolności nie zmieściłby żaden kalendarz, terminarz. Są za ciasne i już.

Zamiast korzystać z pamięci zewnętrznej bezustannie obciążam swój twardy dysk. Znów nie udało mi się wszystkich ważnych spraw zanotować w kalendarzu w kuchni - za mało tam miejsca. Kiedy hipokamp zaczyna się przegrzewać, robię małą przerwę.

 

Przez ciastowatą breję śniegową praskich chodników udaje mi się dobrnąć do pracowni. Śnieg wciąż pada, układając do snu baśniową Warszawę w świetle latarni stylizowanych na dawne, gazowe. Ktoś przede mną wszedł do tej samej bramy i tupiąc energicznie otrząsał buty. Już chciałam ukłonić się dawno nie widzianej sąsiadce, gdy nagle odwróciła się. Zmyliła mnie sylwetka, znane ruchy: to nie była sąsiadka, lecz jej córka! Rówieśniczka mojej Najstarszej, też pełnoletnia. Cudze dzieci tak szybko dorastają.

 

Wieczór w pracowni owocuje dłubaniną w linoleum. Zamiast muzyki (zepsuło się radio) słucham głosów zza ściany. Dziecięce kłótnie, nagle jakiś łomot, coś spadło i krzyk – „To nie ja, to ona, ja nic nie ruszałem!” – zupełnie jak u nas. Obcy (po mutacji) głos najstarszego z dzieci sąsiadów przypomina mi, że czas jednak upływa. W domu tego nie zauważam, ale tu inna rzeczywistość dociera do mnie, gdy widząc przez moment znajomą kobietę ze zmęczonymi oczami odruchowo chcę jej powiedzieć „Jakie fajne biżu!” i dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to przecież moje odbicie i podziwiam naszyjnik z Antypodów podarowany mi niedawno przez rodziców.
W linorycie wydziergałam ważkę, potem motyla. Wolność ma skrzydła. Jest lekka. Ale krótka. Pozornie. Czas to osobliwe zjawisko, kto wymyślił, żeby mierzyć go zegarkiem i kalendarzem?
Jeżeli nie pracownia, to łazienka. Sprawia tylko pozory bezpieczeństwa, ale na krótką chwile może stać się azylem, zwłaszcza wtedy, gdy potrzebny jest natychmiastowy reset. Nie jestem wolna od syndromu łazienkowego każdej mamy. Wystarczy zamknąć drzwi i odkręcić kran i już moja obecność staje się niezbędna, bo coś się dzieje. Albo sąsiad zza ściany głośno rozprawia przez telefon. Tak jak dziś: „Jak ja żyję? No żyję, żyję, ale wiesz, dlaczego? Tu w tym mieszkaniu nic się nie uchowa, ani zwierzę, ani rośliny, nic. Ja też bym już dawno sczezł, gdyby nie to, że sobie tego browara kupię.” Przed oczami maluje mi się smutny obraz samotnego starszego pana Mariana z sąsiedniej klatki schodowej. Znam go tylko z jego telefonów do radia i telewizji, w których dzieli się swoimi poglądami, gdy ja biorę kąpiel. Chwilami czuję się jego myślami bardziej przybita niż własnymi.
Znalazłam jeszcze jeden sposób. Sobotnie wypady na szkolenia nie tylko pozwalają mi zachować ciągłość samokształcenia. Wpisałam je obowiązkowo w mój wirtualny kalendarz, pierwsze na liście, przed sprzątaniem, praniem itp.  Choć zawsze szukam znajomych twarzy, często poznaję kogoś nowego. Dzielimy się wrażeniami i doświadczeniami. Poznanie nowego oblicza dawnej koleżanki ze studiów pozwala na budującą refleksję, że jej TEŻ się udało, ma w życiu cel, odnosi sukcesy. Ktoś ucieka wzrokiem, znika w tłumie. To dziewczyny, które jeszcze szukają drogi. Może właśnie oderwały się od wrzeszczącego ssaka, na chwilę zmieniły rzeczywistość, wstydzą się tego, że aktualnie ich najważniejsze tematy do rozmów to kolki, pieluchy i szczepienia. To są ważne tematy. Tylko pokutuje w nas przeświadczenie, że na konferencjach nie wypada o nich mówić. Ale gdy znajdzie się bratnią duszę, w ruch idą komórki, fotki dzieci, wnuków, chwalenie się ich sukcesami, począwszy od raczkowania, na szkolnych/studenckich osiągnięciach skończywszy. W kilku krótkich myślach streszczamy nasze życie. Nagle dociera do nas, z czego jesteśmy dumne. I nad czym trzeba jeszcze popracować.
Ucieczka z domu daje szansę oderwać się od codzienności, od kołowrotu, od ciągłego patrzenia na zegarek, poganiania się i natrętnych myśli, zmusza do spojrzenia na siebie z dystansem. Nagle otwierają się zapomniane szufladki z tysiącem zakurzonych, ale wciąż żywych myśli. Zdejmuję maskę kury udomowionej i jestem sobą. Taką dwudziestoparoletnią sobą, ale już nie tak zagubioną jak kiedyś. W jednej chwili staję się Joanną d’Arc, w zbroi i z mieczem, pełną energii, wiary i sił. Zarażam entuzjazmem, śmiechem i jestem taka aż do powrotu do domu. Na progu pozostawiam złote pantofelki, zbroję, balową suknię...  i  pozytywnie naładowana ochoczo zmieniam się w Kopciuszka. Tych kilku uskrzydlających godzin wolności nie zmieściłby żaden kalendarz, terminarz. Są za ciasne i już.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jeszcze jeden żonkil, czyli ... gdybym znała Kadisz

W rankingu

Inny świat