Marchewka
Najpierw przyszła wiosna. Taka prawdziwa - ze słońcem, ptaszkami, pączkami na drzewach, sezonem grillowym nad Wisłą i innymi atrybutami: spacerkami z najmłodszym i oglądaniem gałązek, z których listki wysuwały się po kawałku jak małe zielone łapki. Młody jak urzeczony, sam mnie potem do krzaków ciągnął, przechodnie się gapili jak na dziwoląga, ale co tam. Fajne było jego podsumowanie 'Mama, ja nie będę już łamał gałęzi, bo ja myślałem, że to takie zwykłe patyki, a one są... czarodziejskie.' Czarownie było, i owszem, przez dłuższą chwilę.
Szkopuł w tym, że po wiośnie przyszła z powrotem zima - ze śniegiem, zawieją (dobrze, ze szaliki, czapki i rękawiczki nie powędrowały do pawlacza, bo czasu zabrakło), szczękaniem zębami i gorącą herbatką w pracowni. Pracownia odgrywa tu pewna kluczową rolę, ale o tym później. Po herbatce - przegląd obrazów, wrzucenie linorytów w kąt, bo wystawa malarstwa za miesiąc, grafika musi poczekać i takie tam, przemyślenia. Bez laptopa. Za to z muzyką. Frankofońską. No i obrazidła, choć małe wyszły i takie zimowo-wiosenne i frankofonskie, to ja je też w kąt i następnym razem odwróciłam do ściany, żeby nie irytowały. Zwłaszcza, że przemyślenia zaowocowały.
Marchewką.
Ze marchewka jest owocem, to znany unijny absurd, mnie tu raczej o metaforę chodziło. Głęboką. Więc teraz z innej beczki będzie.
Młoda - ta najstarsza, blisko 18-letnia, chodząca na kurs pewien, aby się w dziedzinie jednej dokształcić przed studiami (nie powiem więcej, bo facebookowy znajomy kurs prowadzi) wróciła raz z wypiekami na twarzy i opowiadała o wykładzie o motywacji. Streszczając - dwa typy przytoczyła - 'marchewki' i 'tygrysa'. I że warto tym tygrysem być, bo to zwierz dumny, groźny, piękny, zrywa się, dopada, dusi. A marchewka to takie tam pitu-pitu - niskie cele, małe nagrody. Wykład o motywacji miałam jeszcze ze dwa razy, bo jestem zła matka, która siedzi w domu, grzeje 4 litery, obiadki, zmywanko, pranko, prasowanko, soccer mum do tego, bo przecież młodszych na jakieś tam zajęcia z domu wyganiam, odbieram, kontroluję, no i w ogóle szkoda gadać. Dość, że ja sobie je wzięłam do serca. I to mocno. I jak na matkę ambitną, z grubsza po studiach, znającą kilka języków, z czego 1 obcy płynnie, a 2 inne na tyle, żeby nie zginąć w wielkim świecie, a nawet się rozwinąć, postanowiłam poszukać pracy niepatriotycznie. I znalazłam kilka ofert dających możliwości intelektualne (te językowo-rozwojowe). I gruba kasę. Poczułam się tym tygrysem, a jakże! Dumna, groźna, piękna, zerwałam się ... chyba nawet dopadłam... Tylko, gdy doszło do duszenia, to przy cenach biletów lotniczych w dniu interview coś mnie tknęło. Że to chyba nie tak. Cele ambitne, nagrody szczytne, ale ja jednak wolę te marchewkę. Posieję, podleję i zbiorę. Nawet jak coś ją zeżre, turkuć czy inny podjadek, to odkryje to w porę, drania namierzę i odbiorę, co moje. I nie będę się martwic, ze polując na dzika bestie w Londynie czy w Paryżu zostawię gromadkę moich nieopierzonych innym bestiom na żer. A jak się moja bestia wymknie, to nim dopadnę druga... mogę nie mieć za co wrócić. A na marchewkę drugą, trzecią, czwartą nawet - tak.
I tak przejrzałam oferty paryskie raz jeszcze, bo coś tam znajomo wyglądało. Po co aż tak daleko budzić w sobie tygrysa, jak tu, w dzielnicy artystów, może nie Montmartrze, ale jakby na kształt może kiedyś... Urodził się pomysł. Tygrysia marchewka. Trzy dni pisany program, strona internetowa, rozpiska na dni i godziny, ogłoszenia. Reklama rozniesiona temi ręcami. Nic to, że na dzień otwarty ledwie pies z kulawą nogą. Może za zimno było, a niedziela palmowa i w hipermarketach wyprzedaże. Siedzieliśmy w pracowni tylko małż i ja i snuliśmy plany, marzenia. Tak prawie bez przerwy. I to on tym razem powiedział, oj, tam, oj tam, dobrze jest, otworzymy się jeszcze raz, jak cieplej będzie.
Teraz o pracowni. To moje drugie okno na świat. Ten wewnętrzny. Tu laptop i internet mają zakaz wstępu, chyba że uzasadnione powody i zdrowy rozsądek każą. Pracownia jest raz w tygodniu. Małż jest wtedy kur domowy i soccer dad, a ja twórca. Po frankofońskich rozczarowaniach małoobrazkowych złapałam format 80x80. Duża rzecz, jak dla mnie. Czym zapełnić biały kwadrat? Bez muzyki, bo znów namaluje mi się wieża Eiffla w chmurach albo parasole i deszcz. Chwyciłam zdjęcie tulipanów sprzed roku. I 6400 cm kwadratowych pokryły marzenia, troski, wyśpiewane tak od serca. Już od dawna nie śpiewam w domu, chyba kolędy tylko. A tu popłynęło. Że przecież nie ma nikogo bliższego sercu jak on i młode. I po co te sprzeczki i kłótnie o bzdury? I po co te fochy, wyścig zbrojeń, pojedynki na plugastwa? W 2 godziny obraz w stanie surowym był gotów. A w dniu otwartym w pracowni wisiał i śpiewał. Kto widział, ten słyszał.
jak dla mnie to Ty jesteś Tygrysicą. Tylko wege ;)
OdpowiedzUsuńa na fote obrazu można liczyć? Bo zupełnie nie wiem kiedy będę mogła na żywo...
Buziaki!
Dokladnie też bym prosił zdjęcie obrazu . Pozdrawiam Cię serdecznie
OdpowiedzUsuńZałączam :)
OdpowiedzUsuń