Wiosna przyszła

Czuło się ją w powietrzu od paru dni. Było słonecznie, nawet dość ciepło. Przy C.H. Wileńska nagle pojawili się sprzedawcy tulipanów i orkiestra dęta. Twarze ludzkie pojaśniały uśmiechami, zwłaszcza u tych, którzy znaleźli się bliżej orkiestry. Trzech ciepło ubranych, w czapkach z nausznikami dęło w instrumenty, najwyraźniej dla rozgrzewki. Jedną z czapek przeznaczono na datki. Nic nie szkodzi, że z rytmem coś na bakier im to granie wychodziło - dęli bardziej chyba dla rozgrzewki niż rozrywki, ale liczba uśmiechniętych mijających ich twarzy stale rosła.

Wracaliśmy z najmłodszym z przedszkola - ja i Mi, czyli młodsza. Junior dzierżył w dłoni instrument zrobiony na zajęciach z kubeczka po jogurcie i gumki recepturki.
- Mamo, ja mam instrument - pochwalił się, dumny.
- A jaki to instrument? - zapytałam.
Zapadło krótkotrwałe milczenie.
- Taki, co robi "Bę, bę, bę" - oświadczył najmłodszy po chwili zastanowienia, wywołując głośne parsknięcie Mi.
Nasza droga przebiegała obok CH Wileńska - zalało nas popołudniowe słońce i głośna muzyka dęciaków. Junior pociągnął mnie w stronę grających. Chwilę patrzył, zasłuchany i pełen podziwu, a po chwili... bę, bę, bę, bę - młody na recepturce zapodał rytm ;)
- To może ja wyjmę flet? - zapytała Mi.

Wieczory przy świetle dziennym wydłużyły się, rozpoczęliśmy więc wiosenne porządki. Nie dość, że przez rok poznajdowały się różne, zapodziane podczas przeprowadzki rzeczy, to nasz styl życia wymusił nową aranżację wnętrz - postanowiliśmy poprzestawiać meble i nie tylko. Pełna wiosennej, budzącej do życia energii umyłam sypialniane okno - od razu wpadło przez nie tyle słońca!

Starszy z młodszych wkrótce pożegna się z "zerówką", więc pokój małych przeszedł największą metamorfozę: wstawiliśmy biurko. Z jednej strony okna pojawił się sympatyczny kącik do nauki, z kolorowymi półkami na książki, plakatami do nauki na ścianach. Młody od razu przeniósł poduszkę z jednego końca łóżka na drugi, aby z samego rana widzieć swoje biurko i plakat z Piotrusiem Panem.
Najmłodszy też skorzystał na tym przemeblowaniu, ponieważ cała prawa strona potrójnego okna przypadła jemu - a pod nim znalazły się pudła z klockami i kosz z pluszakami oraz krzesełko, z którego ogląda przez szybę podwórko.

Wiosenna wzmożona aktywność odcisnęła również i bolesne piętno: zmęczony najmłodszy wylał sobie na klatę szklankę gorącej herbaty. Właściwie herbaty wylał tylko pół i stało się to w ułamku sekundy, gdy wyszłam do kuchni po cukier, a pozostali domownicy siedzieli przy stole, ale płacz, łzy, przerażenie młodego i tak były trudne do opisania. Przebrałam go w piżamkę, posmarowałam oparzenie maścią, utuliłam do snu. Lek przeciwbólowy na szczęście szybko zadziałał. Dzieci szeptem zaczęły przypominać inne pamiętne oparzenia z przed lat - najstarsza - talerz z rosołem ściągnięty ze stołu, najstarszy - pęcherzyk na paluszku (obowiązkowo zaliczył wtedy wierszyk "O Wróbelku Elemelku") po dotknięciu gorącego palnika kuchenki, a kilka lat później kipiące mleko wylane na udo.
Przepełniła nas empatia - następnego dnia wszyscy chcieli się młodym zajmować i bawić się z nim.
Nie minęło kilka dni i jedyną pamiątką po oparzeniu stał się różowy niewielki placek nowego naskórka. Junior skwapliwie pozdrapywał wszystkie strupki, gdy tylko udało się je oderwać. Na szczęście od gorących szklanek już trzyma się z daleka. Od żelazka też. Słowo "gorące" nabrało dla niego poważnego znaczenia.

Teraz już spokojnie mogę powiedzieć: Wiosna przyszła!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jeszcze jeden żonkil, czyli ... gdybym znała Kadisz

W rankingu

Inny świat