Eksperyment
Rozkład sił przy wychowywaniu szóstki dzieci nie jest łatwy. Nas, rodziców, jest tylko dwoje - juniorstwa trzykrotnie więcej. Różny jest też czas, który możemy dzieciom poświęcić.
Wydawałoby się, że spędzając z progeniturą więcej czasu mam na nią większy wpływ. Nic bardziej mylącego. Te same słowa, powtarzane codziennie lub kilka razy dziennie ("Sprzątnij buty, porządek w pokojach, teraz lekcje" itp.) powodują u dzieci głuchotę selektywną. Tzn. słuch mają dobry, ale nie słyszą poleceń. Nie słyszą, ponieważ są nimi znudzeni. Selektywna głuchota dotyczyła również poleceń z ust połowicy. Trochę na zasadzie "tata rzadziej bywa w domu, to nie zauważy".
Kisiliśmy się we własnej złości i czasu nie starczało na rozrywki. To był jeden z głównych powodów, który zmusił mnie do przemyślenia jak pozytywnie spędzić ferie w gronie rodzinnym. Wpadłam na pomysł, aby tym razem zostawić głowę rodziny z dziećmi, a sama pobyć gdzieś przez parę dni i wyciszyć się na moment od rodzinnych spraw. To dało początek EKSPERYMENTOWI.
Małżyk na pomysł był otwarty. Ostatecznie, został w domu z dwójką najstarszych i dwójką najmłodszych (obecność średnich powodowała konflikty), a ja z pozostałymi pojechałam 120 kilometrów dalej, aby pobyć trochę z siostrą.
Częstotliwość telefonów dziennie malała wprost proporcjonalnie do dni mojej nieobeczności w domu. Głowa rodziny ustaliła własne zasady i harmonogram dnia. Juniorstwo, po przedyskutowaniu wszystkich za i przeciw, dostosowało się do nowych warunków. Najmłodszy chodził do przedszkola, ten nieco starszy - z małżem do pracowni - rzeźbił w glinie i rysował. Rozpracowali zakupy i sprzątanie, częściowo rónież i pranie. Małżyk sprawdził się w roli mistrza kuchni.
Efekt? Po powrocie zastałam sporo prania i parę drobnych przemieszczeń (kasza w puszce na makaron, dżemy w szafce na garnki, parę naczyń zniknęło w tajemniczych okolicznosciach) oraz kilka wypolerowanych (szorowaniem po przypaleniu) rondelków, a po euforycznej radości, że "już wreszcie jest mama", okazało się, że tych 10 dni dobrze wszystkim zrobiło.
Mniej jest problemów typu "kto tu rządzi". Dzieci znają kryteria i taty i mamy (ogólnie zbieżne, w szczegółach różniące się czasami mocno). Z radością wróciliśmy na dawne tory, a konfliktów jest jakby mniej.
Z najstarszym resztę ferii spedziliśmy klejąc model galeonu (zaczęliśmy 5 lat temu) - tym razem to ja byłam tylko pomocą w detalach i pilnowaniu staranności ich wykonania, a syn narzucał tempo i kierunek prac. Z najmłodszym poczytaliśmy jego ulubione bajki na dobranoc, z najstarszą spędziłyśmy kilka fajnych wieczorów na babskim gadaniu, a starszy z młodszych, za dobre sprawowanie pod opieką taty wyjechał na 2 tygodnie do babci i dziadka. Rodzeństwo stęskniło się za sobą i konflikty między nimi też na jakis czas przycichły.
Wydaje mi się, że eksperyment pt. "Rodzinne ferie inaczej" można uznać za udany. Zmiany przydają się nam wszystkim.
Wydawałoby się, że spędzając z progeniturą więcej czasu mam na nią większy wpływ. Nic bardziej mylącego. Te same słowa, powtarzane codziennie lub kilka razy dziennie ("Sprzątnij buty, porządek w pokojach, teraz lekcje" itp.) powodują u dzieci głuchotę selektywną. Tzn. słuch mają dobry, ale nie słyszą poleceń. Nie słyszą, ponieważ są nimi znudzeni. Selektywna głuchota dotyczyła również poleceń z ust połowicy. Trochę na zasadzie "tata rzadziej bywa w domu, to nie zauważy".
Kisiliśmy się we własnej złości i czasu nie starczało na rozrywki. To był jeden z głównych powodów, który zmusił mnie do przemyślenia jak pozytywnie spędzić ferie w gronie rodzinnym. Wpadłam na pomysł, aby tym razem zostawić głowę rodziny z dziećmi, a sama pobyć gdzieś przez parę dni i wyciszyć się na moment od rodzinnych spraw. To dało początek EKSPERYMENTOWI.
Małżyk na pomysł był otwarty. Ostatecznie, został w domu z dwójką najstarszych i dwójką najmłodszych (obecność średnich powodowała konflikty), a ja z pozostałymi pojechałam 120 kilometrów dalej, aby pobyć trochę z siostrą.
Częstotliwość telefonów dziennie malała wprost proporcjonalnie do dni mojej nieobeczności w domu. Głowa rodziny ustaliła własne zasady i harmonogram dnia. Juniorstwo, po przedyskutowaniu wszystkich za i przeciw, dostosowało się do nowych warunków. Najmłodszy chodził do przedszkola, ten nieco starszy - z małżem do pracowni - rzeźbił w glinie i rysował. Rozpracowali zakupy i sprzątanie, częściowo rónież i pranie. Małżyk sprawdził się w roli mistrza kuchni.
Efekt? Po powrocie zastałam sporo prania i parę drobnych przemieszczeń (kasza w puszce na makaron, dżemy w szafce na garnki, parę naczyń zniknęło w tajemniczych okolicznosciach) oraz kilka wypolerowanych (szorowaniem po przypaleniu) rondelków, a po euforycznej radości, że "już wreszcie jest mama", okazało się, że tych 10 dni dobrze wszystkim zrobiło.
Mniej jest problemów typu "kto tu rządzi". Dzieci znają kryteria i taty i mamy (ogólnie zbieżne, w szczegółach różniące się czasami mocno). Z radością wróciliśmy na dawne tory, a konfliktów jest jakby mniej.
Z najstarszym resztę ferii spedziliśmy klejąc model galeonu (zaczęliśmy 5 lat temu) - tym razem to ja byłam tylko pomocą w detalach i pilnowaniu staranności ich wykonania, a syn narzucał tempo i kierunek prac. Z najmłodszym poczytaliśmy jego ulubione bajki na dobranoc, z najstarszą spędziłyśmy kilka fajnych wieczorów na babskim gadaniu, a starszy z młodszych, za dobre sprawowanie pod opieką taty wyjechał na 2 tygodnie do babci i dziadka. Rodzeństwo stęskniło się za sobą i konflikty między nimi też na jakis czas przycichły.
Wydaje mi się, że eksperyment pt. "Rodzinne ferie inaczej" można uznać za udany. Zmiany przydają się nam wszystkim.
Komentarze
Prześlij komentarz