Poranek
Dzień jak codzień. Pierwszy wstaje małż i mnie robi kawę, a dzieciom pobudkę. Potem "starszaki" gotują mleko na zupę mleczną, trwa bitwa o płatki (zawsze okazuje się, że jakichś było za mało), bo otwarte są nie więcej niż 3 opakowania. Najmłodszy wpyla na sucho cynamonowe gwiazdki i popija mlekiem z kubeczka.
Aromat gotowej kawy to sygnał dla mnie, ze trzeba wstać. Nie jest to łatwe po nocy przed monitorem - projekt, czy strona internetowa - wszystko jedno - oczy pieką jak diabli. Najstarsza wyciąga ode mnie kasę na lunch etc., młodszym ja albo mąż robimy kanapki do szkoły. W biegu wsuwam naprędce zrobione śniadanie.
Błyskawiczny przegląd tornistrów, jeśli nie zostały sprawdzone wieczorem. Zdarza się, ze trafimy na jakąś ukrytą nieodrobioną pracę domową. Jest jeszcze moment, żeby dokończyć. Potem wymarsz - najpierw najastarsza, potem "muzyczni", bo do szkoły mają na ósmą. Na końcu małż lub ja ze środkowymi chłopcami - do najdalszej szkoły przechodzimy przez teren przedszkola, do którego wrzucamy naszego przedszkolaka. Dobrze, że wychodzić można etapami - przynajmniej w tym roku nie ma korków w przedpokoju.
Z najmłodszym najczęściej zostaję ja, chyba że mam coś pilengo do załatwienia (a tych spraw w urzędach ostatnio tyle!!!) Sprzątamy pośniadaniowe pobojowisko, sprawdzamy, czy pościelone są łóżka, zbieramy porozrzucane gatki i skarpetki-wdowy... Nastawiam pranie.
Gdyby młody dał mi chwilę wytchnienia w dzień, mogłabym zastanowić się nad nowym obrazem lub grafiką. Ale on jest niezmordowany. Wystarczy, że wyjdę do toalety - a zawartość jakiejś szafy lub szafki pada ofiarą jego zainteresowania...
Nic nie szkodzi, urośnie.
Do tej chwili nigdy nie przyszło mi do głowy pomyśleć, że mogłoby być inaczej... Z braku czasu?
Ale przcież będzie inaczej. Jeszcze trochę. Jeszcze tylko parę tygodni i będziemy w nowym mieszkaniu...
Aromat gotowej kawy to sygnał dla mnie, ze trzeba wstać. Nie jest to łatwe po nocy przed monitorem - projekt, czy strona internetowa - wszystko jedno - oczy pieką jak diabli. Najstarsza wyciąga ode mnie kasę na lunch etc., młodszym ja albo mąż robimy kanapki do szkoły. W biegu wsuwam naprędce zrobione śniadanie.
Błyskawiczny przegląd tornistrów, jeśli nie zostały sprawdzone wieczorem. Zdarza się, ze trafimy na jakąś ukrytą nieodrobioną pracę domową. Jest jeszcze moment, żeby dokończyć. Potem wymarsz - najpierw najastarsza, potem "muzyczni", bo do szkoły mają na ósmą. Na końcu małż lub ja ze środkowymi chłopcami - do najdalszej szkoły przechodzimy przez teren przedszkola, do którego wrzucamy naszego przedszkolaka. Dobrze, że wychodzić można etapami - przynajmniej w tym roku nie ma korków w przedpokoju.
Z najmłodszym najczęściej zostaję ja, chyba że mam coś pilengo do załatwienia (a tych spraw w urzędach ostatnio tyle!!!) Sprzątamy pośniadaniowe pobojowisko, sprawdzamy, czy pościelone są łóżka, zbieramy porozrzucane gatki i skarpetki-wdowy... Nastawiam pranie.
Gdyby młody dał mi chwilę wytchnienia w dzień, mogłabym zastanowić się nad nowym obrazem lub grafiką. Ale on jest niezmordowany. Wystarczy, że wyjdę do toalety - a zawartość jakiejś szafy lub szafki pada ofiarą jego zainteresowania...
Nic nie szkodzi, urośnie.
Do tej chwili nigdy nie przyszło mi do głowy pomyśleć, że mogłoby być inaczej... Z braku czasu?
Ale przcież będzie inaczej. Jeszcze trochę. Jeszcze tylko parę tygodni i będziemy w nowym mieszkaniu...
Komentarze
Prześlij komentarz