Bez znieczulenia
Nie umiem się dogadać z połowicą. Kłótliwa moja natura, narastająca chęć walki o każdy skrawek zdania... bzdurne to takie, mało ambitne. Czuję się jakbym miała na sobie zbroję słów i argumentów, doskonały oręż do odparowywania ciosów, ale w oczach zerkających spod otwartej przyłbicy wciąż pytanie nieme - po co? To wciąż ten sam facet, na myśl o którym serce nastolatki aż drżało - Boszsz.. i jak to głupio teraz wygląda! I potem po awanturze przychodzę i mowię - chodź, pogadamy... On nadęty i obrażony, ja się w kułak smieję, bo minę ma jak indyk, a nie parsknę przecież, bo jeszcze bardziej się obrazi.
Najstarszy (dziewczyny wyjechały obie na obóz, więc króluje) przeżywa te awantury, mówi łagodnie: nie kłóćcie się. Przykro mi - i smutno - tłumaczę na osobności, że to nie tak, jak myśli, że te kłótnie to nic groźnego...Ale, kurka wodna, jakże nic groźnego, skoro obydwoje wpadamy w gniew i ujadamy jak dwa kundle? Przecież nie tak mialo być?
Powód jeden i ten sam, od hm..nastu lat: nagle się kasa kończy, jeden przelew nie dotarł, drugi opóźniony, a cos trzeba jeść i wydatki najbliższe dobijają... Nie przetłumaczysz chłopu, że w poniedziałek kasa będzie. Wycieczka była za droga. Pierwsza od ... od zawsze. Prawie zawsze. Najstarsza miała ze 2 lata, jak przestalismy wyjeżdżać. Od 12 lat, jak nie zorganizuję czegoś i sama nie zabiorę dzieciaków, całe lato skazani bylibyśmy na Warszawę w dymiących od upału murach. Przez lata jakieś preteksty - a to praca, a to jej brak, a to spotkanie lub plaga złodziei grasująca po dachach...Wymysliłam wycieczkę do Sopotu, wybralam najtanszy pociąg, własny prowiant, sama pakowałam torby i plecak, planowałam trasę, wybrałam najciekawsze miejsca, które znałam, żeby juniorom pokazać... Jeju, żal du.. ściska - bo wszystko się udało i pogoda wymarzona, tylko małż niezadowolony. Bo nad morzem byliśmy półtorej godziny. Mamy fajne wspomnienia, wciaż czuję zapach morza (wolę góry, ale małż tylko morze uznaje), czuję rozpalony piasek pod stopami, jakby to bylo przed chwilą. I piski rozradowanych najmłodszych, uciekających przed falami i wskakujących w końcu w nie po raz pierwszy... Starszym nie dałam się naciągnąc na kupno chińskich pamiątek i muszelek na pewno nie baltyckich ;-) ale agesję wyładowali rzucając piachem w meduzy... Żal stworzeń, ale podobno ich populacja ostatnio wzrosła, wiec może dużej straty nie będzie, jak się nawet jakaś jedna czy dwie po tym zmasowanym ataku nie ocknęła...
Zrzędzę. Ale miało być bez znieczulenia. Stadko latorosli to juz nie przelewki, nastolatki obserwuja, wyciagają wnioski... Moich rodziców nie znosiłam kłócących się i zrzędzącej mamy. A my tu zrzędzimy obydwoje - nie wiem, kto bardziej, ale dzieciom wspołczuję i coraz częściej gryzę się w język. Po co 200%
Pomyślałam - wyrzucę to z siebie, niech idzie w net. Że przeczyta ktoś znajomy - trochę strach, ale co tam. Nawaliłam w tym roku towarzysko.
Starszy z młodszych stwierdził, patrząc na asfalt, parę dni temu: "A tu leżą wszystkie gwiazdy, które spadły" To bylo po gapieniu się we wczesnowieczorne niebo i zabawy w szukanie gwiazdozbiorów i spadających gwiazd pomiędzy latającymi samolotami. A dzisiaj, gdy patrzę na mnie i na małża, w naszych słowach widzę właśnie te wszystkie gwiazdy, które pospadały z nieba... I to wcale nie sa Leonidy, tylko... łupek czy mika czy jakies inne drobinki uwięzione w asfalcie... Nie przynoszą szczęścia :-(
Czasami nie nadążam. O czwartej rano myję naczynia, jeżeli progenitura wykpiła się od dyżurów i w zlewie zalega porcja naczyń jak po obiedzie w restauracji. W dzień nastawiam prania, porządkuję garderobę, sprzatam, zagadujac wszędobylskiego najmłodszego, w wakacje przeglądam i porządkuję zdjęcia i archiwizuję pliki na dysku, a w roku szkolnym zaglądam kontrolnie do zeszytów. Jakiś obiad (małż czasami wyręczy), znow zeszyty lub zdjecia, a potem kolacja, dzieci spać, młodzież na wyciszenie. Małż maluje albo siada przed telewizorem. Ja idę do kompa (praca, biznes, prawo etc. - w internecie) lub wrzucam czasem jakiś filmik. Po filmiku na ogół budzi się we mnie nastolatka. Ścieląc łóżko , mam masę pomysłów i rozpiera mnie energia. Zanim małż przyjdzie spać, ja zaplanuję, na wpół drzemiac, następny dzień ...
Dzis się wypisałam.
Małż nabzdyczony, że łóżko nie poscielone, zległ w pokoju dziewczynek i chrapie, że aż pies się ze snu wyrwał przerażony.
Walczyłam jak Joan d'Arc - o niego, o hierarchię, o szacunek i o dzieci. Wcale nie chcę powiedzieć, że nie docenia. I mam w du.., że jego słowa ranią. Chciałabym, zeby uwierzył, że nie jestem jego wrogiem. Cholernie trudno to udowodnić, jak się ma cięty język...
Najstarszy (dziewczyny wyjechały obie na obóz, więc króluje) przeżywa te awantury, mówi łagodnie: nie kłóćcie się. Przykro mi - i smutno - tłumaczę na osobności, że to nie tak, jak myśli, że te kłótnie to nic groźnego...Ale, kurka wodna, jakże nic groźnego, skoro obydwoje wpadamy w gniew i ujadamy jak dwa kundle? Przecież nie tak mialo być?
Powód jeden i ten sam, od hm..nastu lat: nagle się kasa kończy, jeden przelew nie dotarł, drugi opóźniony, a cos trzeba jeść i wydatki najbliższe dobijają... Nie przetłumaczysz chłopu, że w poniedziałek kasa będzie. Wycieczka była za droga. Pierwsza od ... od zawsze. Prawie zawsze. Najstarsza miała ze 2 lata, jak przestalismy wyjeżdżać. Od 12 lat, jak nie zorganizuję czegoś i sama nie zabiorę dzieciaków, całe lato skazani bylibyśmy na Warszawę w dymiących od upału murach. Przez lata jakieś preteksty - a to praca, a to jej brak, a to spotkanie lub plaga złodziei grasująca po dachach...Wymysliłam wycieczkę do Sopotu, wybralam najtanszy pociąg, własny prowiant, sama pakowałam torby i plecak, planowałam trasę, wybrałam najciekawsze miejsca, które znałam, żeby juniorom pokazać... Jeju, żal du.. ściska - bo wszystko się udało i pogoda wymarzona, tylko małż niezadowolony. Bo nad morzem byliśmy półtorej godziny. Mamy fajne wspomnienia, wciaż czuję zapach morza (wolę góry, ale małż tylko morze uznaje), czuję rozpalony piasek pod stopami, jakby to bylo przed chwilą. I piski rozradowanych najmłodszych, uciekających przed falami i wskakujących w końcu w nie po raz pierwszy... Starszym nie dałam się naciągnąc na kupno chińskich pamiątek i muszelek na pewno nie baltyckich ;-) ale agesję wyładowali rzucając piachem w meduzy... Żal stworzeń, ale podobno ich populacja ostatnio wzrosła, wiec może dużej straty nie będzie, jak się nawet jakaś jedna czy dwie po tym zmasowanym ataku nie ocknęła...
Zrzędzę. Ale miało być bez znieczulenia. Stadko latorosli to juz nie przelewki, nastolatki obserwuja, wyciagają wnioski... Moich rodziców nie znosiłam kłócących się i zrzędzącej mamy. A my tu zrzędzimy obydwoje - nie wiem, kto bardziej, ale dzieciom wspołczuję i coraz częściej gryzę się w język. Po co 200%
Pomyślałam - wyrzucę to z siebie, niech idzie w net. Że przeczyta ktoś znajomy - trochę strach, ale co tam. Nawaliłam w tym roku towarzysko.
Starszy z młodszych stwierdził, patrząc na asfalt, parę dni temu: "A tu leżą wszystkie gwiazdy, które spadły" To bylo po gapieniu się we wczesnowieczorne niebo i zabawy w szukanie gwiazdozbiorów i spadających gwiazd pomiędzy latającymi samolotami. A dzisiaj, gdy patrzę na mnie i na małża, w naszych słowach widzę właśnie te wszystkie gwiazdy, które pospadały z nieba... I to wcale nie sa Leonidy, tylko... łupek czy mika czy jakies inne drobinki uwięzione w asfalcie... Nie przynoszą szczęścia :-(
Czasami nie nadążam. O czwartej rano myję naczynia, jeżeli progenitura wykpiła się od dyżurów i w zlewie zalega porcja naczyń jak po obiedzie w restauracji. W dzień nastawiam prania, porządkuję garderobę, sprzatam, zagadujac wszędobylskiego najmłodszego, w wakacje przeglądam i porządkuję zdjęcia i archiwizuję pliki na dysku, a w roku szkolnym zaglądam kontrolnie do zeszytów. Jakiś obiad (małż czasami wyręczy), znow zeszyty lub zdjecia, a potem kolacja, dzieci spać, młodzież na wyciszenie. Małż maluje albo siada przed telewizorem. Ja idę do kompa (praca, biznes, prawo etc. - w internecie) lub wrzucam czasem jakiś filmik. Po filmiku na ogół budzi się we mnie nastolatka. Ścieląc łóżko , mam masę pomysłów i rozpiera mnie energia. Zanim małż przyjdzie spać, ja zaplanuję, na wpół drzemiac, następny dzień ...
Dzis się wypisałam.
Małż nabzdyczony, że łóżko nie poscielone, zległ w pokoju dziewczynek i chrapie, że aż pies się ze snu wyrwał przerażony.
Walczyłam jak Joan d'Arc - o niego, o hierarchię, o szacunek i o dzieci. Wcale nie chcę powiedzieć, że nie docenia. I mam w du.., że jego słowa ranią. Chciałabym, zeby uwierzył, że nie jestem jego wrogiem. Cholernie trudno to udowodnić, jak się ma cięty język...
Komentarze
Prześlij komentarz