MIAŁO BYĆ O WALENTYNKACH
Walentynki w naszej rodzinie to nie święto zakochanych. To raczej dzień okazywania sobie ciepła w szczególny sposób. Miłe gesty, pozytywne nastawienie, radość, rozmowy o miłości. Tradycyjny od lat kilku deser: panna cotta z truskawkami. Walentynki z Kupidynem jako symbolem nigdy mi nie pasowały. Z serduszkiem – owszem, jak najbardziej. Łatwiej wtedy pogadać o tym, kogo i co się kocha. Miłość to nie kwestia „ustrzelenia celu”. To dostrzeżenie tego, co miłe, co najdroższe sercu, dbanie o to i ochranianie. I chyba w tej kwestii moje myślenie zgodne jest ze starożytnym pierwowzorem Walentynek, czyli Luperkaliami, świętem bogini Junony i bożka Pana, obchodzonymi w Cesarstwie Rzymskim 14 i 15 lutego. Trudne jest pogodzenie święta bogini małżeństwa i boga przyrody. To jak połączenie dwóch przeciwstawnych sił. Pamiętam taki jeden dzień, kiedy miałam 4 albo 5 lat. Mama dała mi kredki i narysowała piękne małe serduszko, podzielone, dwukolorowe. Narysowałyśmy wspólnie jeszcze mnóstwo takich serdu...